13 Kot, tomy 1-10, Kot, który

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Kot który

poruszył górę

Lilian Jackson Braun

tom 13.

Kot, który poruszył górę

Przełożyła
Iza Rosińska

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!

Tytuł oryginału: The Cat Who Moved A Mountain

Tłumaczenie z oryginału: Iza Rosińska

Projekt okładki: Aleksandra Mikulska

Korekta: Maciej Korbasiński

Skład: Elipsa Sp. z o.o.

 

Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun

Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.

 

ISBN 978-83-61226-53-6

Elipsa Sp. z o.o.

01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37

tel./fax +48 (22) 833 38 22

 

Printed in EU

INFORMACJE (0 22) 624 16 07

(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)

Rozdział pierwszy

Mężczyzna w średnim wieku o sumiastych wąsach i ponurym spojrzeniu pochylał się nad kierownicą, ściskając ją nerwowo. Jechał wąską górską drogą, niewiarygodnie krętą i wyboistą. Rzadko pokonywał tego rodzaju trasy i był już zmęczony tą mrożącą krew w żyłach przygodą. Po jego prawej stronie wznosiła się wysoka kamienna ściana, po lewej - opadało stromo urwisko. Nie było barierek ani wyraźnego pobocza. Na dnie przepaści piętrzyły się złowieszczo sterty skalnych odłamów.

Jechał środkiem drogi. Z zaciśniętymi zębami brał kolejny ostry zakręt, zastanawiając się, na co by się zdecydował, gdyby nagle pojawił się przed nim jadący w przeciwnym kierunku samochód: czołowe zderzenie, roztrzaskanie się o skalny blok czy może upadek w dół zbocza? Napiętą atmosferę wzmagały głośne protesty dwójki pasażerów z tylnego siedzenia, wznoszone w niepowtarzalnym, właściwym dla kotów syjamskich stylu.

Podróż trwała jakiś czas i wskaźnik poziomu paliwa pokazywał już tylko jedną czwartą baku. Od jakichś dwóch godzin Jim Qwilleran pokonywał górskie przełęcze oraz serpentyny potrójnych zakrętów, wciskając klakson przed każdym z nich i podejmując błędne decyzje na kolejnych rozwidleniach. Nie było żadnych drogowskazów ani zabudowań, gdzie mógłby zapytać o drogę. Nie napotkał też innych kierowców, którzy mogliby mu pomóc, czy pobocza, gdzie można by było zjechać i zatrzymać się na chwilę w celu ustalenia położenia oraz pozbierania myśli.

Qwilleran miał wrażenie, że śni jakiś koszmarny sen, chociaż był zupełnie rozbudzony. Podobnie jak dwójka kotów za jego plecami, podskakująca w swojej klatce na każdym zakręcie czy wyboju i bezustannie dająca wyraz niezadowoleniu rozdzierającym zawodzeniem lub przeszywającym wrzaskiem.

- Cicho tam! - ryknął Qwilleran, czym spowodował, że jazgot stał się jeszcze głośniejszy. - Zgubiliśmy się! Gdzie my w ogóle jesteśmy? Po jaką cholerę się tu pchaliśmy?

To było dobre pytanie i już niedługo miał poznać na nie odpowiedź. Tymczasem kontynuował szaleńczą podróż donikąd.

Dwa tygodnie wcześniej Qwilleran odczuł niepohamowane pragnienie wybrania się w góry. Mieszkał w Moose County, okręgu położonym na rozleniwiającym płaskowyżu dalekiego północnego stanu. Od czegokolwiek, co byłoby wyższe niż pagórek, dzieliło go ponad tysiąc mil.

Natchnienie przyszło, kiedy świętował ważne wydarzenie w swoim życiu. Po pięciu latach dopełniania formalności prawnych zmuszających go do pozostawania w Moose County oficjalnie odziedziczył fortunę Klingenschoenów. Stał się miliarderem i właścicielem posiadłości rozrzuconych pomiędzy New Jersey a Nevadą.

W czasie tych pięciu lat w Pickax, stolicy okręgu, udało mu się zdobyć sympatię mieszkańców zarówno łagodnym usposobieniem, jak i nieustającą hojnością, z której korzystała cała społeczność. Nieznane mu osoby po powrocie do domu opowiadały swoim bliskim, że pan Q powiedział im „dzień dobry” lub pomachał do nich przyjaźnie ręką. Mężczyźni okazywali mu sympatię, gdy spotykał ich w barach. Kobiety miękły na widok jego bujnych wąsów i przechodził je elektryzujący dreszczyk, gdy napotkały wzrokiem jego posępne spojrzenie spod lekko przymkniętych powiek. Jakież to życiowe doświadczenia nadały mu ten melancholijny wygląd? - rozmyślały potem.

Na uroczystości związanej z przejęciem spadku zgromadziło się ponad dwustu jego znajomych i sympatyków. Impreza odbywała się w sali balowej starego, podupadłego hotelu o dumnej nazwie „New Pickax”. Qwilleran krążył wśród gości z miłym wyrazem twarzy, pobrzękując kostkami lodu w piwie bezalkoholowym, przyjmując gratulacje oraz robiąc częste wycieczki do bufetu, gdzie według właścicieli hotelu można było znaleźć wszystko, co na przyjęciu być powinno. Wyróżniał się na tle zgromadzonych osób - dobrze ponad metr osiemdziesiąt, postawny, z burzą siwiejących na skroniach włosów i bujnymi szpakowatymi wąsami, które zdawały się posiadać niezależną osobowość.

Obecne były najbliższe Qwilleranowi osoby, czyli Polly Duncan - dyrektorka biblioteki miejskiej, Arch Riker - redaktor „Moose County coś tam”, oraz Osmond Hasselrich z kancelarii adwokackiej „Hasselrich, Bennett & Barter”, która zapewniała obsługę prawną imperium Klingenschoenów. Przybyli także burmistrz, członkowie rady miejskiej, szef policji, kurator szkolny, a także wiele innych osób będących częścią obecnego życia Qwillerana, takich jak Larry i Carol Lanspeakowie, doktor Halifax Goodwinter, Mildred Hanstable, Eddington Smith czy Fran Brodie. Liczba zgromadzonych osób sprawiła miłą niespodziankę bohaterowi wieczoru.

Nikt z obecnych nie wyobrażał sobie, żeby świeżo upieczony milioner, urodzony i wychowany w wielkim mieście, chciał dalej żyć na tak zwanym wiejskim pustkowiu. Nikt też nie domyślał się, co Qwilleran planuje teraz zrobić i gdzie zdecyduje się zamieszkać. Był wielokrotnie nagradzanym dziennikarzem, który pracował swego czasu w kilku największych miastach, zanim przeznaczenie przywiodło go do Moose County. Trudno było się spodziewać, że zostanie w Pickax.

Kip MacDiarmid, wydawca gazety z sąsiedniego okręgu, jako pierwszy odważył się zadać pytanie, które nurtowało wszystkich.

- Teraz, kiedy masz wszystkie pieniądze świata i dwadzieścia pięć pracowitych lat za sobą, co zamierzasz zrobić, Qwill?

Qwilleran zawahał się, więc Arch Riker, jego wieloletni przyjaciel, zaryzykował przypuszczenie:

- Pewnie kupi sieć gazet, stację telewizyjną i zrobi rewolucję w mediach.

- Jasne. Albo sprawi sobie zamek w Szkocji i poświęci się obserwowaniu ptaków - dorzucił ironicznie Larry Lanspeak.

- Mało prawdopodobne - skomentowała Polly Duncan. Kiedyś na próżno podarowała Qwilleranowi atlas ptaków i lornetkę. - Raczej kupi wyspę na Karaibach i napisze tę książkę, o której bez przerwy mówi - powiedziała beztroskim tonem, który miał ukryć jej uczucia. Przez ostatnie lata była blisko związana z Qwilleranem i jego wyjazd sprawiłby jej niemałą przykrość.

Qwilleran roześmiał się, słysząc propozycje przyjaciół.

- Naprawdę - powiedział, po raz trzeci, nakładając sobie na talerz kiełbaski koktajlowe oraz plasterki sera topionego - ostatnie lata były najlepszym okresem w moim życiu. Poważnie, Czasy, kiedy ciągnęło mnie do wielomilionowych metropolii, dawno mam już za sobą. Teraz jest mi dobrze w tej trzytysięcznej mieścinie, czterysta mil od reszty świata. Moglibyście dać już spokój...

- Marnujesz swój potencjał - stwierdziła odważnie Polly.

- Nic mi o tym nie wiadomo, ale wiem jedno - łatwe i przyjemne życie zupełnie mnie nie pociąga. Nie gram w golfa. Chętniej pójdę do więzienia niż na ryby. Samo słuchanie o drogich samochodach i szytych na miarę garniturach wywołuje u mnie odruch ziewania. To, czego bym teraz najbardziej potrzebował, to cel - kierunek, którego warto by się trzymać.

- Myślałeś o tym, żeby się ożenić? - spytała Moira MacDiarmid.

- Nie - odpowiedział stanowczo.

- Nie byłoby jeszcze za późno, żeby zacząć płodzić spadkobierców.

- Kilka lat temu miałem okazję uświadomić sobie, że jako mąż zupełnie się nie sprawdzam - wyjaśnił cierpliwie, jak to robił wiele razy wcześniej. - A jeśli chodzi o spadkobierców, to założyłem Fundację Klingenschoenów właśnie po to, żeby rozdawała pieniądze za mojego życia i kiedy mnie już nie będzie. Ale teraz - pogłaskał z namysłem wąsy - chyba chciałbym się wycofać ze wszystkiego na jakiś czas i powrócić do rozmyślań nad sensem życia. Najlepiej wysoko w górach albo na bezludnej wyspie, o ile są nadal miejsca, gdzie nie dotarły jeszcze hordy turystów.

- A co z twoimi kotami? - zagadnęła Carol Lanspeak. - Larry i ja bylibyśmy uszczęśliwieni, mogąc je psuć przez jakiś czas luksusem, do jakiego je przyzwyczaiłeś.

- Zabiorę je ze sobą. Obecność kotów sprzyja medytacji.

- Lubisz góry? - spytał Kip MacDiarmid.

- Prawdę mówiąc, nie mam zbyt dużego doświadczenia, jeżeli chodzi o góry. Alpy zrobiły na mnie duże wrażenie, kiedy gazeta wysłała mnie tam kiedyś na zlecenie... Miesiąc miodowy spędziłem w Szkocji... Tak, podoba mi się myśl, żeby znaleźć się wysoko. Góry mają w sobie coś intrygującego, niezależnie od tego, czy udało ci się wspiąć na szczyt i możesz stamtąd rozglądać się wokół, czy tylko podziwiasz je z dołu.

Głos zabrała Moira:

- Ostatniego lata spędziliśmy wspaniałe wakacje w górach Potatoes. Prawda, Kip? Wybraliśmy się tam z przyczepą kempingową. Piękne widoki, rześkie górskie powietrze. A ta cisza! Nawet czwórka dzieci i dwa psy nie były w stanie zakłócić tego cudownego spokoju.

- Nigdy nie słyszałem o tych górach - powiedział Qwilleran.

- Dopiero stają się modne. Powinieneś tam pojechać, zanim zostaną stratowane przez turystów - doradził Kip. - Możesz pożyczyć naszą przyczepę na parę tygodni, jeżeli chcesz.

- Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie Qwilla w przyczepie - wtrącił się Arch Riker. - Chyba że miałaby dwudziestoczterogodzinny room service. W dzieciństwie należałem razem z nim do skautów. Był jedynym chłopakiem, który nie znosił spania i gotowania pod gołym niebem.

Qwilleran zadrżał w duchu na myśl o mieszkaniu w ciasnej przyczepie z dwójką ruchliwych kotów o żywej wyobraźni.

- Dziękuję za propozycję - powiedział - ale chyba byłoby lepiej, gdybym wynajął sobie jakiś domek letniskowy na kilka miesięcy. Coś w stylu Thoreau, tyle że z bieżącą wodą i działającą kanalizacją. Nie potrzebuję specjalnych zbytków, wystarczą mi podstawowe wygody.

- Widzieliśmy tam mnóstwo domków do wynajęcia, prawda, Kip? - zapewniła Moira. - Jest tam też urocze małe miasteczko w dolinie, z restauracjami, sklepami i w ogóle. Dzieci mogły sobie chodzić do kina i salonu gier, kiedy im się nudziło.

- A mają tam bibliotekę i weterynarza?

- Myślę, że tak - odpowiedział Kip. - Mają tam sąd, więc pewnie to stolica okręgu. Porządna mieścina i malownicza - główna ulica biegnie wzdłuż rzeki.

- Jak się nazywa?

- Spudsboro - odpowiedziało jednogłośnie małżeństwo MacDiarmid.

- Miasto jest położone dokładnie pomiędzy dwoma pasmami górskimi - dodała Moira. - Rozbiliśmy obóz w parku krajobrazowym West Potatoes. Po drugiej stronie doliny wznoszą się szczyty Big Potato i Little Potato.

- A rzeka? - dopytywał Qwilleran.

- Nazywa się Yellyhoo - wyjaśnił Kip. - Doskonała na spływ pontonowy. Może nie to, co rzeka Kolorado, ale dzieciaki i tak najadły się trochę strachu. Dla grotołazów też coś się znajdzie, chociaż miejscowi raczej zniechęcają do chodzenia po jaskiniach. Poza tym Moira nie ma dość odwagi na takie przygody - stwierdził z pewną rezygnacją. - W każdym razie tereny na Big Potato intensywnie się rozwijają. Natomiast góra Little Potato jest wprawdzie zamieszkana, ale to wciąż zacofana okolica. Podobno w latach dwudziestych była mekką bimbrowników, ponieważ poborcy podatkowi nie byli w stanie przedrzeć się przez gęste lasy.

- Na Little Potato mieszka wielu artystów ludowych - włączyła się Moira. - Sprzedają wszelkiego rodzaju rękodzieła. Przywieźliśmy stamtąd trochę fantastycznej ceramiki i kilka cudownych ręcznie wyplatanych koszyków.

- Zgadza się - potwierdził Kip. - Jest tam też dziewczyna, która robi takie gobeliny, jakie lubisz. To znaczy młoda kobieta - poprawił się pod wpływem kuksańca od Moiry. - Jak wy, kawalerzy, radzicie sobie w życiu bez żon, które was nieustannie poprawiają?

- Niedostatek ten znoszę z pokorą - odparł Qwilleran, skromnie spuszczając głowę.

- Jeśli poważnie myślisz o wyjeździe w góry, zadzwonię jutro do znajomego redaktora ze „Spudsboro Gazette”. Mieszkałem z nim w jednym pokoju podczas studiów. Kupił to pismo w ubiegłym roku i dzięki temu dowiedzieliśmy się o istnieniu okręgu Potatoes. Nazywa się Colin Carmichael. Powinieneś do niego zajrzeć, jeżeli zdecydujesz się tam pojechać - to świetny facet. Powiem mu, żeby skontaktował cię z jakimś agentem nieruchomości. W Spudsboro jest prężnie działająca izba handlowa.

- Tylko żeby sobie nie pomyślał, że jestem jakimś Rockefellerem, bo mi ustalą skandaliczny czynsz. Powiedz mu, że szukam czegoś prostego i niezwracającego uwagi.

- Jasne, rozumiem.

- Jaki jest klimat w Potatoes?

- Po prostu świetny. Podczas naszego pobytu nie spadła nawet kropla deszczu.

Przez resztę wieczoru Qwilleran sprawiał wrażenie nieco rozkojarzonego. Jego dłoń bez przerwy wędrowała w stronę wąsów - odruch ten zawsze oznaczał nieodpartą potrzebę działania. Z miejsca podjął decyzję i teraz jego umysł zaprzątała myśl, że powinien jak najszybciej wyjechać w góry Potatoes, gdzie z pewnością upora się z nurtującymi go fundamentalnymi kwestiami. Nie do końca rozumiał, dlaczego tak bardzo go tam ciągnęło, ale intuicja podpowiadała mu, że właśnie to powinien zrobić.

Kiedy po skończonym przyjęciu przyjechał do domu, został powitany przez dwa urodziwe koty syjamskie. Ich falujące ogony i sterczące radośnie uszy przekazywały prosty komunikat: „Dobrze, że już jesteś”. Qwilleran poczęstował je koktajlowymi kiełbaskami, które zabrał cichaczem z hotelowego bufetu. Przysmak został przyjęty z zachwytem i pochłonięty łapczywie, a miseczki skrupulatnie wylizane. Wtedy dopiero mógł im to powiedzieć:

- Nie spodoba wam się to, co usłyszycie: wyjeżdżamy na wakacje w góry.

Zawsze mówił do nich jak do osób na pewnym poziomie intelektualnym. Zastanawiał się wielokrotnie, jak wyglądałoby jego życie bez tych mądrych stworzeń, które słuchały go uważnie, gdy tego potrzebował, oraz odpowiadały zachęcającymi miauknięciami i pełnymi zrozumienia spojrzeniami. Były pięknymi, pełnymi wdzięku kotami syjamskimi o umaszczeniu typu seal-point. Miały hipnotyzujące niebieskie oczy w kształcie migdałów oraz płowe futro, które na łapkach i pyszczkach przybierało ciemnobrązowy kolor. Yum Yum była ujmującą kotką, uwielbiającą siedzieć na kolanach swojego pana i z fascynacją wpatrywać się w jego wąsy. Biegle opanowała sztukę kociego uwodzenia, którą stosowała, gdy tylko dochodziło między nimi do jakiejkolwiek różnicy zdań.

Niezwykłość Koko była zupełnie innej natury. Kot ten posiadał wrodzony, ponadprzeciętny dar wyczuwania, a nawet przewidywania różnego rodzaju zdarzeń. Jego pełne imię brzmiało Kao K'o-Kung i nosił się z godnością, która odpowiadała temu niepospolitemu imieniu. Wyczyny Koko z całą pewnością nie były jedynie kwestią wyobraźni jego pana. Dziennikarz - choć z natury niedowiarek - przez lata zbierał dowody wyjątkowego talentu swojego pupila z zamiarem napisania o nim książki.

Qwilleran spodziewał się, że nowina może spotkać się z negatywną reakcją kotów, które nie znosiły zmian miejsca zamieszkania. Nie zdziwił się więc, gdy Yum Yum zwinęła się w nastroszony kłębek i posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie fiołkowoniebieskich oczu. Koko natomiast, co go trochę zaskoczyło, wydawał się podekscytowany perspektywą wyjazdu. Paradował w tę i z powrotem, przebierając wdzięcznie długimi zgrabnymi łapkami.

- Myślisz, że to dobry pomysł? - zapytał go Qwilleran.

- Yow! - odparł żywo Koko.

W ciągu następnych kilku dni Qwilleran, postępując zgodnie z ustalonym wcześniej planem, przygotowywał się do wyjazdu na całe lato. Sprawdzał mapy, wybierał motele, sporządzał listę rzeczy, które należało zabrać. Z myślą o ładnej pogodzie i ubogim w rozrywki życiu, jakie zamierzał wieść przez najbliższe miesiące, spakował jedynie letnie, proste ubrania. Nawet mu przez myśl nie przeszło, żeby wziąć coś solidniejszego na wypadek deszczu.

Wkrótce ze Spudsboro zaczęła napływać poczta. Broszura, która nadeszła jako pierwsza, zachęcała go do nabycia apartamentu na zasadzie współwłasności, co na resztę życia gwarantowałoby mu luksus spędzania tam jednego miesiąca rocznie. Osiedle było już w trakcie budowy. Pewien agent nieruchomości przesyłał listę parceli przeznaczonych pod zabudowę, które można było nabyć po okazyjnej cenie. Właściciel firmy budowlanej obiecywał, że postawi dom marzeń Qwillerana. Kilku pośredników proponowało domy do wynajęcia na okres letni - zwierzęta nie były akceptowane. Koko obserwował z niepokojem, jak kolejne oferty lądują w koszu. Jednakże im szansa na wyjazd stawała się mniejsza, tym silniejsze było postanowienie Qwillera...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • legator.pev.pl