15. Dale Ruth Jean - Kronika towarzyska, harlekinum, Harlequin Romance(1)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

 

RUTH JEAN DALE

 

Kronika towarzyska

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Society Page

 

Przełożył:

Maciej Tichy

PROLOG

 

– Przyznaj, Nick. Annie Page jest doskonała do tej pracy.

Nicholas Kimball bębnił palcami po porysowanym blacie biurka i patrzył ze zmarszczonym czołem na Rosalind Charles, redaktora swej gazety. Roz praco­wała w „Bandwagonie” w Buena Vista od młodości aż do wieku średniego, podczas gdy on spędził tu tylko pięć ze swoich czterdziestu lat. Wiedziała o tym mieście znacznie więcej od niego.

Na szczęście dla niej Nick zdawał sobie z tego sprawę. W przeciwnym razie, jako wydawca i właściciel gazety, nie siedziałby w swoim biurze, próbując cierpliwie wysłuchać, jak ona powtarza tę samą starą śpiewkę.

Zaczynała przełamywać jego opór, z czego posępnie zdał sobie sprawę. Miał nadzieję, że nie było tego po nim widać. Po sześciu miesiącach zamieszania z niewydarzonymi reporterami z kroniki towarzyskiej czuł, że traci już siły.

– Ktokolwiek, byle nie Annie Page – powiedział stanowczym tonem, który wyćwiczył podczas długo­letniej pracy korespondenta zagranicznego.

Ręce Roz zacisnęły się na pliku papierów i gazet, które trzymała na kolanach.

– Ale...

– Nie. Daj temu spokój.

Zacisnęła zęby.

– W porządku, szefie. Sam tego chciałeś.

Przejrzała szybko kartki i wybrała jedną.

– To jest Nadine w najlepszym wydaniu. – Zaczęła czytać: – „Puls nieustanie wybijał bólem jakiegoś wyraźnego odczucia, kiedy słońce rozlało się po horyzoncie promieniami, jakby z ciekłego złota, przechodząc w bladożółty błysk, który tworzył hojne obramowanie”.

Nick zmarszczył brwi. To było gorsze, niż oczekiwał. Będę chyba musiał zacząć czytać tę kronikę towarzyską, pomyślał. Jak gdybym nie miał już wystarczająco dużo zmartwień.

Rosalind wydawała się wyczuwać jego słabnący opór. Jej twarz nabrała chytrego wyrazu.

– To było z ostatniej kolumny Nadine, zanim – dzięki Bogu – odpłynęła w siną dal na rejs, który wygrała. Chciałbyś, żeby coś takiego pojawiło się w „Bandwagonie”?

– Nie w takiej formie. Po to właśnie zatrudniam redaktorów, aby takie rzeczy poprawiali.

– Myślisz, że to możliwe? Gdybyś musiał czytać te bzdury przez cały tydzień, dopiero byś zrozumiał, przez co my przechodzimy w biurze – przekartkowała strony i wyciągnęła jedną. – No dobrze. Posłuchajmy tego. „Przekonane o swych wielkich możliwościach, kobiety ze Zjednoczonego Kościoła w Glover Valley użyły deseru domowej produkcji w celu zbierania funduszy i wyłoniły się w blasku chwały w swoim wspaniałym przedsięwzięciu”.

Nick uśmiechnął się uprzejmie.

– Hm, niezłe – powiedział. – Wystarczy kilka senso­wnych poprawek redakcyjnych i jesteśmy w domu.

– Jeszcze nie skończyłam – stwierdziła Rosalind. – „Dobrodziejstwem było przyniesienie korzyści Gregory’emu Atkinsonowi, którego życiową aspiracją było zostać misjonarzem w którymś z państw trzeciego świata”.

– No i co? – Nick uniósł brwi.

– „Podczas gdy seminarzysta przygotowuje się do pracy misjonarza, jego piękna żona Louisa także oczekuje życia wypełnionego posłannictwem”.

Nick zapadł się w fotel, wyczuwając porażkę.

– Przestań! Okaż choć trochę miłosierdzia. – Wy­konał gest oznaczający kompromis. – Nadine już odeszła. Znajdź zaraz kogoś innego.

Roz spojrzała na niego ze złością.

– Och, czyżbyś nie chciał usłyszeć, jak domowy deser z oliwkowozielonych awokado doprowadził do łez tłum wybranych dygnitarzy i snobów, przywołując wspomnienia z ich dzieciństwa?

Nick jeszcze głębiej zapadł się w fotel.

– Nie wiem, jak mogłaś znosić takie bzdury.

– Pracując z Nadine i podobnymi do niej.

– To idź i znajdź kogoś lepszego. Ale nie Annie Page.

– Bądź rozsądny, Nick. Annie jest naturalna, wszyscy ją lubią...

– Ja nie.

– ... i szanują. Pracuje w każdej organizacji w tym mieście, która jest czegoś warta...

– Każdy, byle nie ona.

– ... i ma więcej kontaktów niż my oboje razem wzięci.

– A co z Myrną Fairchild?

– Wyszła za mąż za rzeźnika i przeprowadziła się do Phoenix. A co do Annie, to ona przynajmniej umie coś napisać. Słucha, gdy się do niej mówi. Wyobrażasz sobie, jakie to ważne? Możesz nią pokierować, ona jest w stanie coś z tego pojąć.

– Nie, do cholery! Nie rozumiesz, co znaczy nie?

Podniosła głowę ze zniecierpliwieniem. Żywa, ener­giczna, z kręconymi, rudymi włosami przypominała Nickowi chryzantemę. Annie Page, z kolei, kojarzyła mu się z lilią – gładka, kremowa skóra, blada twarz bez wyrazu i chłodna osobowość. Szanował takiego przeciwnika jak Roz. Nie lubił ani nie wierzył tym, którzy jak Annie trzymali swoje uczucia mocno na wodzy. Była zbyt doskonała, a jej do­skonałość wydawała się nienaturalna, jak... purpura róż. Roz była tylko kobietą. Annie, natomiast, była damą.

– Powiedz mi, jaka jest prawdziwa przyczyna – nalegała Roz – pomijając jej męża?

– A czy to nie wystarczy? – pochylił się do przodu i wziął do ręki malutki, prymitywny posążek jakiegoś indiańskiego bożka, który dostał kiedyś od partyzanta w Ameryce Środkowej. Był to jedyny niefunkcjonalny przedmiot na jego biurku. Obracał go w palcach. Zawsze przedkładał materiał nad formę.

Roz spiorunowała go wzrokiem.

– Nie, to nie wystarczy – powiedziała z uporem urodzonego dziennikarza.

– W porządku. Więc Annie Page jest głupiutką, słodką idiotką, która nigdy nic nie wymyśliła bez pomocy męża.

Rosalind zacisnęła usta.

– Mówiłeś to już tyle razy, że pewnie rzeczywiście w to wierzysz. Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz.

Nick wzruszył ramionami.

– Nie bez powodu nazywa się ją towarzyską Page.

– To jest – Roz zachłysnęła się własnymi słowami. – To jest świetna nazwa dla tej kolumny. I świetny sposób, żeby całe miasto dowiedziało się, że wy dwoje zakopaliście już topór wojenny.

Jak gdyby to było takie łatwe, pomyślał Nick. Postawił posążek na biurku, wstał i podszedł do okna. Zastanawiał się, czy można było zapomnieć o rywalizacji politycznej jego gazety i burmistrza Page’a.

Ostatnie starcie Nicka i burmistrza miało miejsce mniej więcej rok temu, kilka dni przed śmiercią Page’a na atak serca. Burmistrz niewzruszenie sprze­ciwiał się budowie nowego ośrodka rekreacyjnego, którą „Bandwagon” bardzo popierał. Artykuły Ni­cka przekonały opinię publiczną – ośrodek miał być otwarty tego lata. Zirytowany burmistrz przy­siągł nigdy nie przekroczyć progu. Przysiągł też, że nigdy więcej żaden numer „Bandwagonu” nie pojawi się w jego domu przy Avocado Avenue, w najbardziej luksusowej części miasta. Jego żona, „towarzyska Page”, jak ją złośliwie nazywał Nick, stała zawsze obok niego z bezmyślnym uśmieszkiem na twarzy. Nick nie mógł sobie wyobrazić, co mogłoby wywołać jakieś emocje u Annie, ale był pewien, że nie była to dorywcza praca w gazecie wzgardzonej przez jej męża.

– Jesteś tu jeszcze, Nick?

Nick powrócił do rzeczywistości.

– Przepraszam, zamyśliłem się.

– Jasne. To co z Annie Page? Mam do niej zadzwonić, czy sam chcesz to zrobić?

– Daj temu spokój, Roz – zawahał się. – Ona i tak nie zechce tu pracować. Jasne, że ma kontakty, ale jest zbyt wielkim snobem, żeby normalnie pracować. To poniżej jej godności.

– Jeśli się nie zgodzi, to dam ci spokój i poszukam kogoś innego – zaproponowała Roz. – Ale czy nie możemy chociaż spróbować?

– Do diabła, Rosalind. Zaczyna mnie to wy­prowadzać z...

– ...z równowagi – wiem. Ale wiem coś jesz­cze. Annie otrzyma tytuł Obywatela Roku miasta Buena Vista na specjalnym obiedzie w Izbie Han­dlowej w przyszłym miesiącu. A ty będziesz musiał dokonać prezentacji, bo nasza gazeta zawsze fundowała nagrodę.

Spojrzała na niego z niepokojem.

– Ale to tajemnica, jasne?

– Wiem, jak dochować tajemnicy – wymamrotał Nick. – Nie mogę sobie tego wyobrazić – mam tam stanąć przed wszystkimi i wychwalać Annie Page. W głowie się nie mieści – wyszczerzył zęby. – Stary Page przewróci się pewnie w grobie.

– Widzę, że cię to trochę niepokoi – powiedziała Roz chłodnym tonem. – Jeszcze raz się nad tym zastanów. Pomyśl o wszystkim, co moglibyśmy osiągnąć... Ułatwiłbyś mi życie, podniósł poziom gazety, a całe miasto trzęsłoby się od plotek i domys­łów. Zaproponuj jej pracę, Nick.

Nick pogładził się w zamyśleniu po ciemnych wąsach.

Nie działo się ostatnio najlepiej. W pewien sposób brakowało mu burmistrza, który zawsze był dobrym tematem na pierwszą stronę. Ale zaraz zobaczył w wyobraźni pedantyczną Annie Page, uśmiechającą się spokojnie, gdy on wchodzi do jaskini lwa, i po­trząsnął głową.

– Ona nigdy się na to nie zgodzi. Prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni, niż ona zdecyduje się dla nas pracować.

– Czy to znaczy, że się zgadzasz? Wydaje mi się, że słyszałam: tak – wyraz radosnej satysfakcji pojawił się na piegowatej twarzy Roz. – No, to jest już zatrudniona. Ponieważ ty, Nicholasie Kimball, jesteś najbardziej zdecydowanym mężczyzną, jakiego kie­dykolwiek spotkałam.

– Dobra, jeśli wpadnę gdzieś na nią, to pogadam z nią o tym. A teraz możesz już iść i pozwolić mi wrócić do pracy?

Rosalind położyła na biurku plik papierów, który trzymała w rękach.

– To na wypadek, gdyby cię ogarnęły wątpliwości.

Nick poczekał, aż zamknęła za sobą drzwi, zanim sięgnął po kartkę maszynopisu.

„Odważni, zwariowani chłopcy z Buena Vista zebrali wszystkie siły z posłusznymi usiłowaniami, aby zwiększyć filantropijny projekt” przeczytał. „Ci szaleńcy na punkcie swoich brzuszków byli... ostatnio”.

Nick rzucił kartkę i jęknął. Może Annie Page to nie jest taki zły pomysł. Nie sądził, żeby za czymś kiedykolwiek szalała, a już na pewno nie za brzuszkami.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Annie szybko odwróciła głowę, pozwalając, aby jej ciemne włosy przysłoniły twarz i ukryła niespodziewane łzy. Przez moment nie mogła się opanować, aby odpowiedzieć na ofertę George’a Drinkera dotyczącą kupna ośmiu wspaniałych krzeseł Hepplewhite’a.

Suma, którą Drinker oferował, nie była taka, jakiej się spodziewała. Wiedziała, że nie wykorzystuje sytuacji. Przychodził do niej od miesięcy i stopniowo wykupywał jej spadek. Dzięki temu mogła chociaż jako tako egzystować. Zapłacił jej bardzo dobrze za komodę, którą kupił ostatnio, a wcześniej za kredens. Ale tym razem miała nadzieję, że dostanie dużo więcej i modliła się o to.

– Dobrze się pani czuje?

Wyczuła niepokój w jego głosie i zrobiło jej się nieprzyjemnie. Przecież to nie była jego wina. Zanim odwróciła się do niego, wstrzymała z trudem na­pływające łzy i odetchnęła głęboko. Chciała, aby jej uśmiech wyglądał przekonywająco.

– W porządku panie Drinker.

Dotknęła oparcia jednego z krzeseł, wyczuwając opuszkami palców delikatnie rzeźbione motywy. „To tylko mebel” – upomniała samą siebie. „Babcia na pewno by to zrozumiała”.

– Wahałam się nie dlatego, że panu nie ufam, ale z powodu wspomnień związanych z tymi krzesłami.

– Tak, rozumiem, co pani ma na myśli – Drinker kiwnął głową. – Jeśli zmieni pani zdanie...

– Nie, to wykluczone – Annie zdecydowanie po­kręciła głową. – Zmieniam wystrój całego domu i te meble i tak nie pasowałyby tu. – Kłamstwo nie przyszło łatwo, ale jednak... przyszło.

– W takim razie – powiedział Drinker, idąc w stronę holu – wezmę je z przyjemnością. Czy mogę przysłać ciężarówkę jeszcze dzisiaj?

– Oczywiście, panie Drinker.

Odprowadziła go do wyjścia, a potem patrzyła, jak jego samochód mija wysmukłe palmy i krzewy azalii. Kiedy był już poza zasięgiem jej wzroku, starannie zamknęła drzwi. W domu panowała niczym niezmącona cisza. Annie weszła do dużej sypialni. Przez chwilę stała sztywno na środku pokoju, obojętnie rozglądając się dookoła. Została tu już tylko mała komódka z lustrem i królewskich roz­miarów łoże, w którym samotnie sypiała każdej nocy i cicho płakała, gdy piętrzące się trudności ją przerastały.

Wzdrygnęła się, gdy stojący na podłodze telefon ostro zadzwonił. Podeszła do aparatu nierównym krokiem, podniosła go i opadła na łóżko.

– Halo? – głos jej się załamał. Powtórzyła: – Halo?

W słuchawce przez chwilę panowała cisza, a na­stępnie dał się słyszeć głos Lewisa.

– Mamo? Czy to ty, Annie?

Nic jej tak nie uspokajało jak głos pasierba. Wyprostowała się więc i powiedziała:

– Cześć kotku.

– Masz dziwny głos. Czy wszystko jest w porządku?

Annie szybko się pozbierała.

– Przeziębiłam się. Sam wiesz, jak trudno mi się pozbierać w takiej sytuacji, ale to nic poważnego. A co u ciebie? Pewnie wariujesz z tym gipsem?

– Żałuję, że złamałem nogę, a nie rękę – jęknął Lewis. – Chodzenie na wykłady nie miałoby sensu.

– Miałoby.

Zaśmiali się oboje, Annie wiedziała jednak, że Lewis traktował studia bardzo poważnie. Poszedł do college’u z własnego wyboru, nie popychany przez nadgorliwych rodziców. Kiedy Robert próbował wywierać na niego wpływ – Lewis zbuntował się. Przez rok po maturze próżnował, aby w końcu przyznać, że ojciec miał rację. Wrócił do domu, gdy miał dziewiętnaście lat, zaledwie kilka miesięcy przed śmiercią Roberta.

Annie od lat zastępowała mu matkę, której chłopiec nie znał. To właśnie ona czuwała nad tym, aby między ojcem i synem nie narastały zbyt ostre konflikty, gdy Lewis przechodził trudny okres dojrzewania, to właśnie ona odczuwała radość, gdy ojciec z synem na powrót znaleźli wspólny język. Chociaż Robert już nie żył, zaledwie o piętnaście lat młodszy Lewis był wciąż jej synem i tak miało pozostać na zawsze.

– Tak, mamo – drażnił się chłopiec. – Będę się pilnie uczył, dbał o honor rodziny. W mojej sytuacji nie jest to szczególnie trudne. Dopóki nie zdejmą mi gipsu, jedyne, co mogę robić, to siedzieć i uczyć się.

Annie posmutniała, gdy przypomniała sobie, że chłopca zawsze roznosiła energia.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • legator.pev.pl