15 . Siła woli(1)(1)[1], ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nienawidzę jeździć tak wolno. To frustrujące kiedy możesz biec szybciej

niż jechać. Dobrze, że nigdy nie musiałem zbytnio koncentrować się na

prowadzeniu samochodu, bo tym razem miałbym z tym poważne problemy. Niemal

co chwilę upewniałem się, że wciąż przy mnie jest, z niedowierzaniem

zerkałem na nasze splecione dłonie.

Przepełniony głębokim zadowoleniem zacząłem nucić jakiś stary

przebój Beatlesów, lecący akurat w radiu. Słowa popłynęły całkiem

naturalnie, praktycznie bez udziału mojej woli. Lata pięćdziesiąte… Ciekawy okres

w muzyce, trzeba przyznać.

- Lubisz takie kawałki? – spytała Bella, z ciekawością.

- Muzyka w latach pięćdziesiątych to było to. Następne dwie dekady -

koszmarne - wzdrygnąłem się na wspomnienie tych dźwięków. - Dopiero lata

osiemdziesiąte były znośne. – odpowiedziałem, wyrażając po prostu

swoją opinię. Nie zastanawiałem się nad tym jaką reakcję z jej strony to

wywoła.

- Powiesz mi kiedyś wreszcie, ile masz lat? – no tak. Ktoś kto był przy

tym gdy powstawała muzyka lat pięćdziesiątych chyba prowokuje do pytania

o wiek. Tę kwestię trzeba było w końcu poruszyć. Ale przecież i tak

wiedziała już wszystko.

- Czy ma to jakieś znaczenie? – spytałem. Być może jednak

przeszkadzałoby jej to, że jestem starszy od jej pradziadka?

- Nie, po prostu jestem ciekawa. Wiesz, jak człowieka coś nurtuje, to nie

śpi po nocach. – odparła swobodnym tonem. Może to faktycznie tylko

zwykła ludzka ciekawość.

- Czy ja wiem, może będziesz zszokowana. – nie bardzo chciałem o tym

rozmawiać. Ale wiedziałem, ze to nieuniknione. Zresztą, przecież chciałem,

żeby mnie w pełni poznała, nie chciałem już mieć przed nią żadnych

tajemnic.

- No, wypróbuj mnie – zachęciła, zniecierpliwiona moim milczeniem.

Zajrzałem w jej oczy. Biły z nich pewność, całkowite zaufanie i

determinacja by poznać prawdę – jakakolwiek by ona nie była. Poddałem się.

- Urodziłem się w Chicago w 1901 roku. - przerwałem, ciekaw jej reakcji

na tę dość odległą datę. Panowała jednak nad mimiką, nie chcąc

zapewne mnie zmartwić. Uśmiechnąłem się lekko - ta istota chyba nigdy nie

przestanie mnie intrygować. - Carlisle natrafił na mnie w szpitalu latem 1918.

Miałem wówczas siedemnaście lat i umierałem na grypę hiszpankę.

Najwyraźniej nawet sama sugestia na temat mojej śmierci ją wystraszyła, bo

nabrała gwałtownie powietrza. A przecież wiedziała jak ta historia się

kończy. Mimo to nie chciała słuchać o tym jak umierałem. Interesujące.

- Nie pamiętam tego za dobrze. Minęło tyle lat, ludzkie wspomnienia

blakną. – pomyślałem o swoim śmiertelnym życiu. Spłowiałe, rozmyte

obrazy. Ledwie przypominałem sobie ludzi którzy mnie wtedy otaczali, ale i oni

byli jedynie mglistymi sylwetkami.- Pamiętam jednak, jak się czułem, gdy

Carlisle mnie ratował. Cóż, to w końcu wydarzenie, o którym trudno

zapomnieć. – bez wątpienia, trudno. Taki ból nie jest czymś, co łatwo wyprzeć

ze świadomości. Ale o tym nie zamierzałem jej opowiadać. Nie

zamierzałem dopuścić do tego, żeby musiała go odczuwać.

- Co z twoimi rodzicami?

- Zmarli na grypę przede mną. Byłem sam na świecie. Dlatego mnie

wybrał. W chaosie szalejącej epidemii nikt nie zwrócił uwagi na to, że

zniknąłem.

- Jak cię... ratował?

Dlaczego musiała o to pytać? Natychmiast przed moimi oczami pojawiła się

wizja Alice. Odpędziłem ją natychmiast, by nie tracić dobrego nastroju.

Musiałem trzymać ją od tego daleka.

- To trudne. Niewielu z nas potrafi się dostatecznie kontrolować. Ale

Carlisle zawsze miał w sobie tyle szlachetnego człowieczeństwa, tyle

współczucia... Nie znajdziesz drugiego takiego w annałach naszej historii, nie

sądzę. – o tak, to nie to co ja - Co zaś się mnie tyczy, doświadczenie to

było po prostu niezwykle bolesne. – Przerwałem, by nie powiedzieć za

dużo i zmieniłem nieco kierunek wypowiedzi. - Kierowała nim samotność.

Zwykle to właśnie ona jest powodem, dla którego postanawia się kogoś

uratować. Byłem pierwszym członkiem rodziny Carlisle'a. Esme dołączyła do nas

wkrótce potem. Spadła z klifu. Trafiła prosto do szpitalnej kostnicy, ale

jakimś cudem jej serce nadal biło.

- Więc trzeba być umierającym, żeby zostać… - nie dokończyła,

wciąż nie potrafiąc nazwać wprost tego, czym byłem.

- Nie, nie. To tylko Carlisle tak postępuje. Nie mógłby zrobić tego

komuś, kto miał inny wybór. – dlatego i ja nie zamierzałem tak

postępować. I nie miałem zamiaru dopuścić do tego, by kiedykolwiek nie było innego

wyboru. - Chociaż, nie przeczę, wspominał, że gdy tętno wybranej osoby

niknie, łatwiej trzymać się w ryzach. – miałem wrażenie, że i tak

mówię za dużo.

- A Emmett i Rosalie?

- Carlisle sprowadził Rosalie pierwszą. Bardzo długo nie zdawałem sobie

sprawy, że liczył na to, iż stanie się ona dla mnie tym, kim Esme stała

się dla niego. Dbał o to, by nie rozmyślać przy mnie o swoich planach.

– wywróciłem oczami. Ja i Rose to była kompletna pomyłka. - Zawsze jednak

traktowałem ją wyłącznie jak siostrę. Dwa lata później znalazła

Emmetta - mieszkaliśmy wtedy w Appalachach. Pewnego dnia, podczas polowania,

natrafiła na chłopaka, którego zaatakował niedźwiedź. Natychmiast

zaniosła go na rękach do Carlisle'a, choć miała do przebycia ponad sto mil. Bała

się, że, sama nie da rady. Dopiero teraz zaczynam powoli rozumieć, jaką

ciężką próbą musiała być dla niej ta podróż. Tak, teraz zaczynało

do mnie docierać, jakie katusze musiała znieść Rose, żeby ocalić

Emmett’a. Jak musiała obawiać się, że zrobi mu krzywdę, mimo tego uczucia dla

niego, które zaczynało kiełkować w jej sercu, jak musiała panować nad

swoim instynktem, kiedy trzymała w ramionach jego skrwawione ciało – ona,

która nigdy nie skosztowała ludzkiej krwi. Spojrzałem na Bellę, po raz

kolejny myśląc o tym jak wiele dla mnie znaczy i o tym ile wyrzeczeń godzę

się znieść, byle tylko móc z nią być. Nie rozplatając naszych dłoni

pogłaskałem ją lekko po policzku. Wciąż dziwiłem się, że stać mnie

na takie gesty i niedowierzałem własnym zmysłom.

- Ale udało jej się – stwierdziła Bella, sprowadzając mnie na ziemię

i przypominając, że przerwałem opowieść.

- Udało. Zobaczyła coś takiego w jego twarzy, co dało jej tę siłę. I

od tamtego czasu są parą. Czasem mieszkają osobno, jako młode

małżeństwo, ale im młodszych udajemy tym dłużej możemy zostać w danym miejscu.

Forks wydało nam się idealne, więc cała nasza piątka poszła tu do

szkoły. – zaśmiałem się lekko - Za parę lat wyprawimy im zapewne wesele.

Znowu.

Zostali jeszcze Alice i Jasper.

- Alice i Jasper to dwa bardzo rzadkie przypadki. Oboje „nawrócili

się”, jak to określamy, bez żadnej ingerencji z zewnątrz, Jasper był

członkiem innej... rodziny, hm, bardzo osobliwej rodziny. Wpadł w depresję,

odłączył się od grupy. Wtedy znalazła go Alice. Podobnie jak ja, obdarzona

jest pewnymi zdolnościami, które nawet wśród nas uważane są za

niezwykłe.

- Naprawdę? – zdziwiła się. – Ale przecież mówiłeś, że tylko ty

potrafisz czytać ludziom w myślach. – cóż, czemu niby miałaby się

spodziewać, że można mieć jeszcze dziwniejsze zdolności?

- Zgadza się. Ona wie o innych rzeczach. Widzi... widzi rzeczy, które

mogą zdarzyć się w przyszłości. Ale tylko mogą. Przyszłość nie jest

pewna. Wszystko może się zmienić. Powiedziałem to z absolutnym przekonaniem.

Właśnie ze wszystkich sił starałem się nie dopuścić do tego, by

przyszłość pozostała bez zmian. To tylko możliwość. To naprawdę nie musi

kończyć się w ten sposób. Zacisnąłem zęby, pełen determinacji by

sprzeciwić się losowi.

- Co na przykład widzi? – a to podobno ja umiem czytać w myślach.

Jeśli z nas dwojga tylko ja to potrafię, to w takim razie Bella potrafi zadawać

pytania adekwatne do moich myśli. I to dokładnie takie, na które

wolałbym nie odpowiadać. Ale zawsze mogłem opowiedzieć o czymś innym.

- Zobaczyła Jaspera i wiedziała, że jej szuka, zanim on o tym wiedział.

Zobaczyła Carlisle'a i naszą rodzinę i postanowili nas odnaleźć. Jest

szczególnie wyczulona na istoty nieludzkie, zawsze, na przykład, kiedy inna

grupa pojawia się w okolicy. I czy tamci stanowią jakieś zagrożenie.

- Czy dużo jest takich... jak wy? – chciała wiedzieć.

- Nie, niezbyt dużo. Większość nie osiedla się nigdzie na stałe.

Nie, niezbyt dużo. Większość nie osiedla się nigdzie na stałe. Tylko

ci, którzy, tak jak my, zrezygnowali z polowania na ludzi – zerknąłem na

nią, by sprawdzić jakie wrażenie robi na niej mówienie o polowaniu na

istoty jej podobne. Zdawała się kompletnie nie reagować. Jakby nie czuła

się zagrożona nawet w najmniejszym stopniu. - …potrafią z nimi dowolnie

długo koegzystować. – kontynuowałem rozpoczęte zdanie. - Natrafiliśmy

tylko na jedną rodzinę podobną do naszej, w pewnej wiosce na Alasce.

Mieszkaliśmy nawet przez jakiś czas razem, ale tylu nas było, że za bardzo

rzucaliśmy się w oczy. Ci z nas, którzy zarzucili... pewne obyczaje, trzymają

się zazwyczaj razem.

- A pozostali?

- Najczęściej to nomadowie. Zdarzało się, że i któreś z nas

wędrowało samotnie, ale z czasem, jak zresztą wszystko inne, robi się to nużące.

Chcąc nie chcąc musimy na siebie wpadać, bo większość preferuje

północ.

- Dlaczego północ? – spytała, jakby nie było to całkiem logiczne.

- Gdzie miałaś oczy na łące? – rzuciłem kpiarskim tonem - Czy

sądzisz, że mógłbym wyjść na ulicę przy słonecznej pogodzie, nie powodując

wypadków samochodowych? Wybraliśmy tę część stanu Waszyngton właśnie

dlatego, że to jedno z najbardziej pochmurnych miejsc na świecie. Miło

jest móc wyjść z domu w dzień. Nawet nic wiesz, jak bardzo można mieć

dość nocy po niemal dziewięćdziesięciu latach.

Naprawdę nienawidziłem życia w nieustającej nocy. Niewiele jest tak

frustrujących rzeczy, jak ukrywanie się za dnia i wynurzanie się z domu

wyłącznie pod osłoną nocy, jak jakieś potępione dusze. Po prawdzie byliśmy

nimi, ale nikt chyba nie lubi sobie tego uświadamiać.

- To stąd wzięty się legendy?

- Prawdopodobnie. – chyba nikt nie wziął pod uwagę, że to co dzieje

się z nami w słońcu może być całkiem przyjemne dla oka i ciemny lud

uznał, że pewnie słońce nas krzywdzi – dodałem w myślach, ale nie

zdążyłem tego wypowiedzieć, bo Bella już zadała kolejne pytanie. Była tak

zafascynowana tym wszystkim, że zaczął ogarniać mnie niepokój.

- Czy Alice, tak jak Jasper, była kiedyś członkiem innej rodziny?

- Nie, i tu jest pies pogrzebany. To dla nas zagadka. Alice nie pamięta w

ogóle, żeby była wcześniej człowiekiem. Nie wie też, kto ją stworzył.

Gdy się ocknęła, nikogo przy niej nie było. Ktokolwiek jej to zrobił,

odszedł w siną dal. Żadne z nas nie pojmuje, dlaczego, jak mógł. Gdyby nie

była obdarzona wyjątkowymi zdolnościami, gdyby nie przewidziała, że

spotka Jaspera, a potem dołączy do nas, być może skończyłaby jako dzika

bestia.

Z zamyślenia, wywołanego wyobrażeniem mojej siostry - potwora z

czerwonymi tęczówkami, wyrwał mnie dźwięk, który rozpoznałem jako burczenie w

brzuchu.

- Wybacz. Pewnie marzysz o kolacji.

- To nic takiego, nie przejmuj się. – jak zwykle bagatelizowała

wszystko, co było z nią związane. Jakby w ogóle uważała fakt swojej egzystencji

za mało istotny. Nie mogła się bardziej mylić.

- Rzadko, kiedy spędzam tyle czasu z kimś, kto odżywia się w tradycyjny

sposób. Wyleciało mi to z głowy. – powiedziałem tytułem

usprawiedliwienia.

- Nie chcę się z tobą rozstawać. – mruknęła cicho, jakby bała się

mojej reakcji na te słowa. A ja mało nie wyrwałem się z jakimś

triumfalnym okrzykiem. Stanowczo za dużo sobie dzisiaj pozwalałem, ale dość już

miałem żelaznej dyscypliny i odmawiania sobie jakiejkolwiek przyjemności w

życiu. Poddałem się egoizmowi i zaproponowałem:

- Może zaprosisz mnie do środka?

- A chciałbyś? – spytała, jakby nie mieściło jej się w głowie, że

mógłbym mieć taką ochotę.

Wciąż nie potrafiłem zrozumieć jej podejścia. Jak mogła nie widzieć,

nie rozumieć tego co do niej czułem?

- Jeśli nie masz nic przeciwko. – rzuciłem kurtuazyjnie.

Nie dbając już o zachowywanie pozorów poruszyłem się błyskawicznie by

otworzyć jej drzwi samochodu.

- Cóż za ludzkie odruchy - zauważyła.

- Wraca to i owo.

Lubiłem być wobec niej uprzejmy, lubiłem widzieć to lekkie zaskoczenie

gestami takimi, jak choćby otworzenie przez nią drzwi do domu. Tym razem

jednak była zdziwiona czym innym. To też było całkiem zabawne.

- Drzwi były otwarte?

- Nie, użyłem klucza spod okapu. – odparłem, jakby była to zupełnie

zwyczajna rzecz. Po krótkiej chwili zorientowała się jednak, że coś było

nie tak. Więc mój blef na nic się nie zdał. Była zbyt spostrzegawcza.

Pozostawało się przyznać.

- Byłem ciekawy, jaka jesteś – powiedziałem nieco przepraszającym

tonem.

- Podglądałeś mnie? – trzeba jej przyznać, że przynajmniej

próbowała się oburzyć. Ale nawet tego nie potrafiła należycie odegrać.

Pozostawało tylko pytanie, czemu nie oburzyła się naprawdę?

- Co innego pozostaje do roboty po nocy? – rzuciłem swobodnie. Skoro nie

była bardzo zła… Rozsiadłem się tymczasem w jej maleńkiej kuchni i

obserwowałem jak wykonuje szereg czynności, by przygotować sobie posiłek.

Cieszyłem się, że nie będę zmuszony udawać, że jem, bo nawet jak na

ludzkie jedzenie, nie wyglądało szczególnie atrakcyjnie. Chociaż zapach

bazylii, który po chwili zaczął unosić się w kuchni, nie był taki znowu

nieprzyjemny. Kiedy tak przyglądałem się jej krzątaninie znów uprzytomniłem

sobie, jak bardzo była ludzka. To, co robiła było takie zwyczajne,

codzienne; tak jaskrawo kontrastowało chociażby z tematem rozmowy, którą

odbyliśmy w samochodzie. Czy miałem prawo wtargnąć do jej jasnego, prostego

świata z moimi mrocznymi tajemnicami i moją nieludzką naturą?

- Jak często? – jej głos wyrwał mnie z zamyślenia i już zacząłem

się obawiać, że nie usłyszałem jej wcześniejszej wypowiedzi.

- Co, co? – spytałem, niezbyt przytomnie.

- Jak często tu przychodzisz? – ach, więc i ona podążała tropem

własnych myśli, w końcu dochodząc to tego pytania.

- Niemal każdej nocy. – odpowiedziałem, nie chcąc jej już okłamywać,

także w tej kwestii. Odwróciła się, wyraźnie zaskoczona moimi

słowami.

- Dlaczego?

Bo nie potrafię wytrzymać nawet chwili bez ciebie – miałem ochotę

odpowiedzieć, ale nie chciałem ujawniać swojej obsesji na jej punkcie.

- Jesteś interesującym obiektem obserwacji – stwierdziłem. Zabrzmiało

to bezdusznie. – Mówisz przez sen – dodałem widząc, że nie do końca

rozumie.

- O nie! – jęknęła wyraźnie sfrustrowana.

- Bardzo się gniewasz? – spytałem bojąc się, że czuje się

obrażona.

- To zależy! – czuła się.

Miałem nadzieję, ze jeszcze coś doda, ale widząc, że nic z tego,

zapytałem niepewnie:

- Od czego?

- Od tego, co podsłuchałeś! – krzyknęła. Czułem się okropnie

głupio. Naruszyłem jej prywatność, a moja obsesyjna miłość do niej nie była

żadnym usprawiedliwieniem w tej kwestii. Zbyt często naruszałem

prywatność wszystkich dookoła i chyba gdzieś po drodze zupełnie zatraciłem

poczucie przyzwoitości.

Chciałem jakoś zatrzeć to złe wrażenie. Zbliżyłem się do niej i

chwyciłem jej dłonie.

- Nie gniewaj się, proszę – szepnąłem błagalnie.

Pochyliłem się, by móc zajrzeć w jej głębokie oczy, by móc cokolwiek

z nich wyczytać.

- Tęsknisz za mamą. Martwisz się o nią. Kiedy pada, od szumu deszczu

rzucasz się w łóżku. Dawniej mówiłaś dużo o domu, ale ostatnio coraz

rzadziej. A raz powiedziałaś „TU jest za zielono!”. – zaśmiałem się,

zawierając w tym śmiechu całą czułoś jaką we mnie budziła. Miałem

jednak nadzieję, że nie będzie dalej drążyła tematu – obawiałem się,

że nie będzie zadowolona, kiedy jej obawy się potwierdzą.

- Coś jeszcze? – jak mogłem sądzić, że Bella cokolwiek mi ułatwi?

- No cóż, słyszałem parę razy swoje imię. – przyznałem. Czy ona w

ogóle zdawała sobie sprawę z tego, jak to na mnie działało? Co stało

się ze mną gdy usłyszałem to po raz pierwszy? Czy miała choćby najmniejsze

pojęcie o tym ile to dla mnie znaczyło?

- Ile razy? Często? – domagała się szczegółów.

- Co masz dokładnie na myśli mówiąc ‘często’? – spytałem, mając

świadomość, że stwierdzenie ‘każdej nocy, czasem kilkakrotnie’

chyba nie poprawiłoby jej nastroju.

- O nie! – i tak zrozumiała. Widocznie pamiętała co, i jak często jej

się śniło. Nie będę ukrywał, że myśl o tym, iż regularnie goszc...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • legator.pev.pl