156. Barlow Linda - Żona dla myśliwego, harlekinum, Harlequin Desire
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Linda Barlow
Żona dla myśliwego
Rozdział 1
Wrześniowa noc upajała wszechogarniającym czarem. Okrągła tarcza księżyca srebrzyście przeświecała przez skłębione chmury, a gorące, wilgotne powietrze było przesycone intensywną i słodką wonią polnych kwiatów i igliwia. Mrok rozświetlały rozbłyskujące iskierki tańczących świetlików, w ciemności wibrowała miarowa, pulsująca muzyka świerszczy. Mocny zapach ziemi, roztrącanej kopytami cwałującego wierzchowca, mieszał się z bogactwem aromatów zwiastujących rychły koniec lata.
Z wiatrem niosły się jakieś dalekie, ledwie słyszalne dźwięki. Ktoś śpiewał w oddali. Niewyraźne tony dochodziły gdzieś z głębi lasu rozciągającego się w pobliżu jaru, będącego granicą między ziemią Skye'a Rawlinsa a ziemią dziadka Holly.
Wiedział, że tu ją znajdzie. Właściwie nic w tym dziwnego, pomyślał. Od stuleci takie miejsca miały w sobie coś mistycznego i magicznego, stwarzały najlepszą scenerię dla czarów i tajemnych rytuałów odprawianych przez wiedźmy i uzdrowicieli. To doskonale pasowało do wnuczki Toma MacLeisha, która parę miesięcy temu przyjechała tu, do Whittier w Montanie, by pielęgnować chorego dziadka. Holly MacLeish przybyła z Sedony, miasteczka w Arizonie, uchodzącego za Mekkę nawiedzonych wyznawców filozofii New Age. Bez reszty poświęciła się ziołom i ich uzdrawiającym właściwościom. Nie minął nawet miesiąc od jej osiedlenia się tutaj, a już w miasteczku pojawiły się ogłoszenia o organizowanych przez nią kursach i spotkaniach na temat medycyny naturalnej, powrotu do źródeł i tym podobnym bzdurom.
Większość mieszkańców Whittier przeszła nad tym do porządku. Tu, na Zachodzie, sprawy toczyły się własnym życiem i ludzie nie byli zbyt dociekliwi, choć z drugiej strony przybyszom nie tak łatwo było pozyskać ich zaufanie. Skye świetnie wiedział, że minie sporo czasu, nim przekonają się do zielarskich praktyk Holly. W każdym razie jej dziadkowi zioła nie na wiele się zdały. Gdyby było inaczej, nie miałby teraz przed sobą tej przykrej misji.
– Spokojnie, koniku – łagodnie przemówił do Diablo, kierując go w stronę gęstniejących zarośli.
Ściągnięty za cugle koń przeszedł w kłus. Obaj, i on, i zwierzę, doskonale znali ten teren. Polował tu od czasów, kiedy przestał być dzieckiem, ale w ciemności łatwo było poślizgnąć się czy zawadzić o jakąś gałąź.
Między drzewami majaczył słaby blask ognia. Odgłos śpiewanych pieśni dochodził coraz wyraźniej. Jakiś czysty, jasny głos intonował melodię, reszta dołączała do niego. W tym śpiewie nie było nic złowieszczego, ale Skye poczuł ciarki na plecach. Miał nieodparte wrażenie, że to wszystko, ta noc przy pełni księżyca i skupione przy ogniu kobiety, jest czymś dziwnie obcym i pierwotnym.
– Miejmy nadzieję, że nic nam nie zrobią – powiedział Skye do Diablo. – Nie mam zielonego pojęcia, o co w tym chodzi, ale mógłbym się założyć, że te kobiety wcale nie marzą o męskim towarzystwie.
Posuwali się coraz wolniej. Skye starał się wyłowić słowa śpiewanej przez kobiety pieśni. Coś o drzewach, kwiatach, korzeniach. Pięknie natury i jej darach.
Zupełnie nieszkodliwe, pomyślał. Plotki krążące po mieście głosiły, że Holly MacLeish i jej zwolenniczki przywołują pogańskie bóstwa, które tysiące lat temu zamieszkiwały lasy.
– One czczą diabła, szeryfie – upierał się stary Galleger. – Musi pan coś z tym zrobić, Skye.
Nie potrzeba nam tu żadnych czarownic i satanistów.
– Spokojnie, Roy – łagodził Skye. – Jesteśmy w Whittier, nie w Salem.
Zatrzymał konia. Przez dzielące go zarośla wyraźnie widział stojące przy obłożonym kamieniami ognisku kobiety. Otaczały je kręgiem. Wszystkie były w dżinsach i bawełnianych podkoszulkach, tylko jedna z nich miała na sobie prostą białą bluzkę i wielobarwną, sięgającą kostek spódnicę.
Holly MacLeish. Kobieta, która go intrygowała. Która zupełnie go zauroczyła. Kobieta, która pozwalała mu podziwiać się tylko z oddali.
Rozpuszczone kruczoczarne włosy spadały jej na plecy. Miała piękną twarz o delikatnych rysach, leciutko zadarty nos i coś w układzie policzków, co świadczyło o skłonności do uporu. Szczupła, zgrabna figura, wysportowana, jednak bardzo kobieca. Pobłyskujący złotem pas podkreślał jej wąską talię. Na ręku miała podobną do pasa bransoletę.
Była boso, tak jak inne kobiety stojące wokół ognia. Najwidoczniej wcale nie obawiały się występujących tutaj bardzo często parzących pnączy. Pewnie przemówiły do tych roślin i ubłagały, by zostawiły je w spokoju, pomyślał z ironią Skye.
Pieśń dobiegła końca.
– Bądźcie błogosławione – rozległ się spokojny, miękki głos prowadzącej ceremonię. – Teraz chciałabym, żeby każda z was po kolei opowiedziała o uzdrawiających właściwościach swojej wybranej rośliny.
Mówcie tak, jakbyście to wy były tą rośliną. Dzięki temu wzmocni się więź z waszą roślinną siostrą, utożsamicie się z nią. Moira, ty już wcześniej brałaś udział w takim spotkaniu. Może zaczniemy od ciebie?
Postawna rudowłosa kobieta stojąca po prawej stronie Holly przymknęła oczy.
– Nazywam się bylica pospolita – zaczęła śpiewnie – ale bardziej podoba mi się moja łacińska nazwa Artemisia, jaką otrzymałam na cześć bogini księżyca, Artemidy. Jestem cudownym zielem, znanym i stosowanym od tysięcy lat. Rosnę na polach i w nasłonecznionych miejscach. Mam pierzaste liście, srebrzysto-szare pod spodem, i kwiaty w kształcie maleńkich zielonych koszyczków. Dzięki moim przeciwzapalnym właściwościom niosę ulgę cierpiącym w czasie miesiączki kobietom. Włożona nocą pod poduszkę przynoszę dobre i prorocze sny.
Co za bzdury, pomyślał Skye.
– Ja jestem zielem dziurawca – rozpoczęła przemowę kolejna kobieta. Pozostałe, wziąwszy się za ręce, przysłuchiwały się jej uważnie, kołysząc się w rytm słów. – Moje żółte, przypominające gwiazdy kwiaty latem rozjaśniają łąki. Jeśli mnie zerwiesz, twoje dłonie się zaczerwienią, ale moje kwiaty koją oparzenia...
Skye przestał słuchać. Zapatrzył się na prowadzącą ceremonię Holly. Delikatnie chwycił konia za cugle, podjechał nieco bliżej. Teraz lepiej mógł widzieć jej twarz, pełne usta, ogromne, rozświetlone oczy. Starał się zapamiętać każdy szczegół, utrwalić w pamięci jej obraz, nim wyrwie ją z tego dziwnego zasłuchania; zachować ją tak, jak wyglądała właśnie w tej chwili – cicha, rozmarzona, cudowna. Nocna boginka.
A więc jednak, bez względu na to, czy tego chce, czy nie, będzie musiała mieć z nim do czynienia. Szkoda tylko, że z takiego powodu.
Zrobiła na nim wrażenie już w pierwszej chwili, kiedy spotkał ją w sklepie na zakupach. Właściwie nie było w tym nic dziwnego – nie był z nikim związany, a ona była atrakcyjną, wolną dziewczyną... W każdym razie to był dobry początek, a on zawsze miał oko na piękne kobiety.
Potem zetknął się z nią, kiedy starała się uzyskać zezwolenie na palenie ognia, na co niechętnie patrzyli mieszkańcy. Wtedy wyszukała jakiś stary, pochodzący jeszcze z 1888 roku przepis, który dopuszczał rozpalanie ognia dla celów rytualnych na terenie swojej posiadłości. Uparcie nalegała, by jako szeryf na tej podstawie wyraził zgodę. Uległ jej naciskom i skorzystał z okazji, by zaprosić ją i Toma do siebie na kolację. Holly grzecznie, acz zdecydowanie odmówiła.
To tylko wzmogło jego zainteresowanie tą dziewczyną. Po jakimś czasie postanowił znów spróbować szczęścia. Zatelefonował i zaprosił ją na lunch. Tym razem samą.
– Bardzo dziękuję – odrzekła. – Nie jestem zainteresowana – oznajmiła stanowczo, kiedy po paru tygodniach ponowił zaproszenie.
– Wiesz, mężczyźni ją onieśmielają – tłumaczył wnuczkę Tom. – Poza tym Holly ma te śmieszne uprzedzenia do osób, które polują i łowią ryby.
Zwłaszcza do myśliwych. Kiedyś stwierdziła, że w żaden sposób nie może normalnie traktować kogoś, kto dla własnej przyjemności zabija bezbronne zwierzęta.
Powiedziałem jej, że nie będzie jej łatwo znaleźć tu w Montanie faceta, który nie poluje czy nie wędkuje, ale to uparta dziewczyna. Oświadczyła, że nikogo jej nie potrzeba.
– Nieźle – skrzywił się Skye. – Tylko mi tu jeszcze brakowało obrońców praw zwierząt.
– Obawiam się, że według niej również roślinom należą się prawa i obrona – westchnął Tom. – Rozmawia z nimi.
Właściwie nie powinien zaprzątać sobie tym głowy, ale Holly i jej uparte trzymanie się na dystans intrygowały go. Dziewczyna stanowiła dla niego wyzwanie, a to go pociągało. Trudności podniecały go. W ich obliczu życie nabierało blasku i czuł, że krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach.
– Jestem zielem krwawnika – dobiegły go słowa Holly. Teraz nadeszła jej kolej. – Mam drobniutkie białe kwiaty, delikatnie postrzępione listki. Zatrzymuję krwawienie, leczę rany.
Chyba wystarczy, usłyszał aż nadto. Diablo chyba też, bo niecierpliwie podniósł łeb i zarżał. W jednej chwili uniesienie zniknęło z twarzy Holly. Gwałtownie otworzyła oczy i niespokojnie popatrzyła w ciemność. Trzymające się za ręce kobiety, rozglądając się na boki, pospiesznie rozproszyły się wokół ognia.
– Hej! – podniesionym głosem zawołała Holly, z trudem kryjąc niepokój. – Czy jest tu ktoś?
– Chyba musimy się ujawnić – mruknął Skye do konia i, ścisnąwszy go lekko nogami, ruszył do przodu.
Holly miała dziwne poczucie nierzeczywistości, kiedy dostrzegła go wynurzającego się z ciemności. Wydawało się jej, że las cofnął się gdzieś daleko, że nagle znalazła się w jakiejś pustej, bezdrzewnej przestrzeni, gdzie jest tylko ona i ten nieznany jeździec. Ogarnął ją jakiś pierwotny lęk. Zaczerpnęła powietrza, by go opanować i odzyskać równowagę.
Nieznajomy niespiesznie wynurzył się z ciemności i zbliżył do ognia. Przytłaczał swoim ogromem. Był bardziej uosobieniem mężczyzny niż żywym człowiekiem. Odziany w czerń, na czarnym wierzchowcu, zdawał się być nocną zjawą, potężnym, może wrogim duchem. Szatanem, który przybył, by ją uwieść i opętać.
Potrząsnęła głową, chcąc odegnać od siebie te urojenia. Gdzieś w środku ciągle czaił się strach. Szatan i zło istniały dla niej naprawdę. Ponad rok temu Willy Hess, który od lat ją prześladował i dręczył, napadł na nią w jej zielarni w Sedonie.
Ale nawet mimo pewnego podobieństwa ten pozostający w mroku człowiek nie jest tamtym mężczyzną. Jej prześladowca nie żyje. Zrobiła krok naprzód. Zacisnęła dłonie. Były dziwnie lepkie. Poczuła złość na siebie. Dlaczego, mimo upływu tylu miesięcy, ciągle jeszcze nie czuje się bezpieczna?
– Kim jesteś? – zapytała, wbijając oczy w ciemność.
– Przestraszyłeś nas.
– Przepraszam – odrzekł mężczyzna, zeskakując z konia i podchodząc do ognia.
Był wysoki, tak jak Willy. Miał szerokie bary, długie muskularne nogi i ręce. Teraz, kiedy stał bliżej, widziała go lepiej. Był ubrany w granatową roboczą koszulę, czarne dżinsy i wysokie buty do konnej jazdy. Miał czarne, gęste włosy, może nieco zbyt długie. Kiedy ogień oświetlił jego twarz, dostrzegła, że jest bardzo przystojny. Dopiero teraz go rozpoznała.
– Szeryf Rawlins – wykrztusiła z ulgą.
– Do usług – odrzekł z uśmiechem i wyciągnął do niej dłoń.
Ujęła ją bez zastanowienia, ale szybko wyrwała rękę z jego mocnego, ciepłego uścisku.
– To mój sąsiad – wyjaśniła Holly, zwracając się do pozostałych kobiet. – Ziemia pana Rawlinsa przylega do terenów mojego dziadka. Poza tym jest on również przedstawicielem prawa.
Nie spuszczał z niej oczu, w związku z czym ona też przyjrzała mu się uważnie. Twarz o regularnych rysach, oczy, które określiłaby jako dobre – duże, wyraziste, patrzące prosto na rozmówcę. Ostra linia nosa, szerokie, ruchliwe usta. Na policzku miał delikatne znamię, jakby powstałe pod wpływem nieznacznego dotknięcia mistycznego palca, kiedy jeszcze był w łonie matki. Czarne, gęste wąsy. Chyba nosił je od niedawna, bo nie miał ich na zdjęciu, które dostała od dziadka, kiedy jeszcze mieszkała w Arizonie. Obaj, ubrani w wędkarskie kamizelki i wysokie gumowe buty, stali w strumieniu i z dumnymi minami prezentowali ogromnego pstrąga.
– O co chodzi, szeryfie? Czyżbyśmy komuś zakłóciły spokój? Czy może znów jest problem z paleniem ognia? – spytała celowo chłodnym tonem Holly, choć jej słowa zabrzmiały łagodniej, niż sobie tego życzyła. – Mamy zezwolenie.
– A może przeszkadzamy w polowaniu? – dodała, kiedy Skye nie odezwał się, tylko potrząsnął głową. – Doszły mnie słuchy, że objeżdża pan teren na czarnym koniu z bronią gotową do strzału, w razie gdyby natknął się pan na jakieś bezbronne stworzonko.
– A ja słyszałem, że rozmawia pani z roślinami – odciął się Skye. Rozejrzał się wokół ze znaczącym spojrzeniem. – I co, odpowiadają?
Drwił sobie z niej. Pożałowała swojego niegrzecznego zachowania, ale nie znosiła myśliwych. I odczuwała przed nimi strach. Willy Hess też polował.
Nie mogła pojąć, co skłaniało cywilizowanych, dorosłych przecież ludzi do uganiania się z bronią po polach i lasach w poszukiwaniu zwierzyny. Nie pchał ich do tego głód, który tylko w ten sposób mogliby zaspokoić. Nie potrzebowali skór, by chronić się przed chłodem. Wiedziała od dziadka, że Skye Rawlins przez kilka lat pracował w Los Angeles, gdzie był wziętym prawnikiem. Bez wątpienia finansowo dużo stracił, kiedy z powrotem przeniósł się do Montany i został szeryfem, ale z całą pewnością nie polował dlatego, że był do tego zmuszony.
Dziadek przepadał za Rawlinsem, ale ona nie miała najmniejszej ochoty poznawać go bliżej. Mówiąc szczerze, starała się go unikać. Miała już serdecznie dość ciągłego wysłuchiwania pochwał na jego temat – że jest świetnym kumplem, bo zabierał dziadka na ryby; że można na nim polegać, bo pożyczył Tomowi pieniądze; że jest duszą towarzystwa, bo zna mnóstwo dowcipów. Tom podziwiał też jego inteligencję, kiedy Skye pobił go w szachy.
Nie wierzyła w ani jedno słowo. Tom MacLeish zupełnie nie znał się na ludziach. Zawsze dawał się oszukać i wystrychnąć na dudka przez swoich rzekomych przyjaciół. Był tak łatwowierny i ufny, że nie mieściło się jej to w głowie. Poruszał się po świecie, niczego nie rozumiejąc z zasad, jakie nim rządziły.
Po śmierci żony jeszcze dwa razy się żenił. Za każdym razem zostawał sam, a żony odchodziły z innymi, młodszymi i bardziej atrakcyjnymi mężczyznami. Kilka lat temu stracił wszystkie oszczędności, kiedy jakiś spryciarz namówił go na zainwestowanie pieniędzy w zakup ziemi na pustyni w Newadzie. Najgorsze w tym wszystkim było jego zaufanie do zajmującego się nim lekarza, człowieka, który już kilka razy stawał przed sądem za błędy w sztuce. Uwierzył mu, że nie jest poważnie chory i nie ma potrzeby wykonywania żadnych badań.
Niestety, było inaczej. Dopiero po roku okazało się, że dziadek jest chory na raka. Na leczenie było za późno.
Skye z pewnością o tym wiedział. A mimo to nadal wyciągał Toma z domu skoro świt albo o zmierzchu, kiedy dziadek powinien odpocząć po całym dniu. Tom wracał blady i wyczerpany, zwykle z wodą chlupoczącą w nieszczelnych butach.
– Skye uważa, że wędkowanie jest świetną terapią – odpowiadał na jej utyskiwania.
– Ten Skye ma jeszcze mniej zdrowego rozumu niż ty. Przecież jesteś chory, a przez to czujesz się jeszcze gorzej!
– Co ty opowiadasz! Z nim zawsze czuję się świetnie. To porządny facet. Jestem pewien, że gdybyś poznała go lepiej, bardzo byś go polubiła.
Szczerze w to wątpiła. Już dawno doszły ją plotki na temat Rawlinsa. Pochodził stąd i tu się wychował. Wiele opowiadano o latach jego bujnej młodości. Kiedy się opamiętał, przeniósł się do Kalifornii, wyrobił sobie nazwisko i żył całkiem nieźle. Potem rzucił to wszystko i wrócił do domu w Mon tanie.
Jego życie osobiste pobudzało wyobraźnię tutejszych mieszkańców. Podobno złamał niejedno serce. Był konsekwentny – nie dawał się usidlić. Przypuszczalnie tak było, w każdym razie taka opinia pasowała do tego przystojnego, pełnego uroku mężczyzny.
– Czego pan sobie życzy, panie Rawlins? – zapytała Holly. – Robi się późno, pragnęłybyśmy dokończyć naszą ceremonię.
– Chciałbym chwilę z panią porozmawiać – przerwał z wahaniem Skye. – Ale proszę mi jeszcze powiedzieć, co tu się dzieje? O co w tym chodzi? Czy to ma być powrót do natury?
– Zajmuję się ziołami. W weekendy prowadzę zajęcia dla osób, które się tym interesują. Mam zamiar założyć plantację ziół i zorganizować w miasteczku kursy na ten temat. To są na razie plany, dopiero wypracowuję sobie metody.
– Na to wygląda. Chyba rzadko się zdarza, żeby takie zajęcia odbywały się w lesie w środku nocy.
Niektórzy w miasteczku twierdzą, że jesteście czarownicami. Ja jednak nie jestem przesądny.
Uśmiechał się, mówiąc. Znów uwagę Holly przykuły jego usta – pełne, zmysłowe. Zdumiała się, kiedy nieoczekiwanie przemknęło jej przez myśl, że choć poluje, to jednak jest nieprawdopodobnie pociągający.
Wybij to sobie z głowy, zganiła się w duchu. To blask ognia sprawia, że tak wygląda.
– Nadal nie wiem – odezwała się chłodno – co pana tu sprowadza.
– To prawda – jego uśmiech zgasł w jednej chwili.
– Chyba celowo z tym zwlekam. – Spojrzał na twarze przysłuchujących się rozmowie kobiet. – Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności?
Holly podążyła za nim, oddalając się o kilka kroków od grupy.
– Czy więc dowiem się wreszcie, dlaczego pan się tu fatygował?
– Słuchaj, Holly, chodzi o pani dziadka.
Naraz opuściła ją pewność siebie. Ogarnął ją strach.
Jak mogła tak zupełnie zapomnieć o jednym z podstawowych obowiązków policji i szeryfa – powiadamiania krewnych o wypadkach i śmierci bliskich.
– Co to znaczy? Co się stało? Czyżby szpital próbował mnie odnaleźć?
– Tak. Nikt nie odpowiadał i wtedy zatelefonowali do mnie. Wszyscy wiedzą, że jesteśmy sąsiadami.
– Co z dziadkiem? – Mimowolnie chwyciła Skye'a mocno za rękę. – O Boże, on nie umarł, prawda?
– Nie, nie umarł. Ale nie jest z nim dobrze. Sam dokładnie nie wiem, co się stało. Przez telefon informują bardzo niechętnie i oględnie. Holly – dodał łagodniejszym tonem – on pyta o panią.
– Zaraz jadę. Biegnę do domu po samochód i...
– Proszę poczekać. Ja panią zawiozę. Stąd pani ma dosyć daleko do domu, szkoda czasu. Jest pani lekka, Diablo da radę zawieźć nas oboje. Będzie dużo szybciej.
Dziewczyna sceptycznie zerknęła na stojące obok zwierzę, ale nie zaoponowała. W tej chwili nie miało znaczenia, czy Rawlins był żądnym krwi myśliwym, dla własnej przyjemności mordującym bezbronne zwierzęta. Liczył się tylko fakt, że był przyjacielem jej dziadka.
– Dziękuję. W takim razie jedźmy natychmiast.
– Chwyciła za siodło. – Proszę mi pomóc.
Wkładała stopę w strzemię, kiedy poczuła silne dłonie Rawlinsa ujmujące ją w talii i unoszące w górę. Przerzuciła prawą nogę przez grzbiet wierzchowca i usadowiła się w siodle. Strzemiona były za nisko, nie mogła ich dosięgnąć.
– Proszę przesunąć się do przodu – polecił Skye.
– Tak będzie nam niewygodnie.
Usiadł za nią, włożył nogi w strzemiona i chwycił wodze. Zdezorientowany koń stanął dęba, ale Rawlins był doświadczonym jeźdźcem i opanował go bez trudu.
– Holly, co się stało? – wypytywała ją jedna z kobiet.
Dziewczyna w paru słowach wyjaśniła sytuację.
– Moiro, ty masz największe doświadczenie. Czy mogłabyś mnie zastąpić?
– Oczywiście – odrzekła rudowłosa kobieta. – Tak mi przykro. Nie martw się o nas.
– Dzięki. – Holly odwróciła się do Skye'a. – A więc jedźmy. Na co czekamy?
– Jeździła już pani konno?
– Niestety, niewiele.
– A wcale nie bała się pani wsiąść na tego ogromnego konia. – Drwina zniknęła z jego głosu. – Podziwiam panią.
– Niepotrzebnie. Okropnie się boję – dodała, z całej siły zaciskając palce na krawędzi siodła.
– Proszę się rozluźnić. – Jedną ręką objął ją w talii i przysunął się nieco bliżej. – Nic złego pani się nie stanie.
Próbowała się opanować, ale mimo woli zadrżała, kiedy nieoczekiwanie ten obcy znalazł się tak blisko niej. Przecież starał się jej pomóc. Nie powinna robić mu przykrości. Ale był tak blisko. Ta cała sytuacja naraz wydała się jej zupełnie nierzeczywista. Czy to dzieje się naprawdę? Rawlins jest taki przystojny. Kilka razy bezskutecznie próbował się z nią umówić, a teraz trzymał ją w ramionach. Bała się o dziadka, ale mimo to przepełniało ją jakieś dziwne, podszyte lękiem podniecenie, kiedy czuła jego ramię obejmujące ją w talii, niepokojący dotyk jego ciała.
Ruszyli w mrok.
– Proszę się nie bać, nie spadnie pani – zapewnił ją, gdy jeszcze mocniej zacisnęła palce na siodle.
– Nie boję się upadku. Martwię się o dziadka. Nie możemy jechać szybciej?
Skye ścisnął boki konia. Popędzili w ciemność.
Nie był dla niej niczym więcej niż kimś oferującym środek transportu, co do tego nie miał złudzeń. Ale od chwili, kiedy jej dotknął, cały świat naraz zupełnie się zmienił. Holly okazała się taka, jak ją sobie wyobrażał. Bliskość jej drobnego ciała przyprawiała go o zawrót głowy. Czarne jedwabiste włosy spadały jej na ramiona, kusząc go swą świeżą, lekko egzotyczną wonią. To pewnie jakieś zioła, pomyślał, walcząc z pokusą, by zanurzyć w nich twarz. By zanurzyć się w niej.
Zawstydził się naraz. Bez zastanowienia oddał się marzeniom o tej dziewczynie, nieoczekiwanie uległ jej urokowi, a w tym samym czasie Tom, jej dziadek, a jego przyjaciel, walczył w szpitalu ze śmiercią.
Nic dobrego z tego nie może wyniknąć, pomyślał.
Rozdział 2
Zaczęła się rozmowa o polowaniu. W gruncie rzeczy nie była to rozmowa, właściwie mówił tylko Skye, a dziadek wsłuchiwał się w jego słowa, lekko zaciskając spoczywające na szpitalnej kołdrze palce i nie odrywając oczu od twarzy mówiącego.
– Nic nie da się z tym porównać. Wstajesz jeszcze przed świtem, ubierasz się po ciemku, naciągasz na siebie grube skarpety i ciepłą bieliznę. W kuchni smaży się bekon, zaparzona kawa bulgocze w dzbanku, a ciebie przepełnia to dziwne, przemieszane z oczekiwaniem podniecenie, i nie przeraża cię panujące na zewnątrz chłodne, przejmujące do szpiku kości jesienne powietrze.
Psy niespokojnie kręcą ci się pod nogami, nie mogą doczekać się wyjścia, instynktownie przeczuwając bliską już radość tropienia i polowania. Zabierasz swoją pomarańczową czapeczkę, podniszczoną, wygodną myśliwską kamizelkę, naboje i broń – nową, kupioną zeszłej zimy dubeltówkę i starą, wysłużoną strzelbę, którą dostałeś od ojca na dwunaste urodziny. Jej widok przenosi cię w dawno minioną przeszłość, cofa do czasów, kiedy dopiero co przestałeś być dzieckiem i ciągle jeszcze nie mogłeś nadążyć za dorosłymi, musiałeś ostro wyciągać nogi; przypominasz sobie smak porannej kawy, którą parzyłeś sobie usta, kiedy, jak inni, przełykałeś ją o świcie, by się choć trochę rozgrzać; swą niepewność i nieśmiałość, która powstrzymywała cię od wyrobienia sobie zdania, czy w tych splątanych ciernistych zaroślach może kryć się tropiony ptak.
Te dni były wspaniałe i niepowtarzalne, pełne jakiegoś magicznego czaru, który na zawsze zachowasz w pamięci. Masz przed oczami opromienione złotym blaskiem poranki, kiedy suche liście chrzęściły pod stopami, a drzewa wyciągały w niebo nagie gałęzie, tak wyraźnie rysujące się na tle błękitnego listopadowego nieba. Las ciągnął się w nieskończoność. To wtedy nauczyłeś się kochać tę ziemię i zamieszkujące ją stworzenia.
– Chodziłem na polowania z moim ojcem – wyszeptał dziadek. – To było w okolicach Yellowstone.
Wtedy była tam zupełna dzicz, nie to co teraz, kiedy wszędzie nastawiali hoteli i pensjonatów dla narciarzy.
– Teraz tak już jest – pokiwał głową Skye. – Zabudowali tereny, gdzie poprzednio ciągnęły się lasy, w zanieczyszczonych rzekach i strumieniach giną ryby.
Chociaż w miastach jest jeszcze gorzej. Spędziłem kilka lat w Los Angeles, tam ściga się przede wszystkim handlarzy narkotyków i złodziei.
– Świat się zmienił – Tom z trudem wymawiał słowa. – Nie podoba mi się to, co nadchodzi. Chyba odejdę stąd bez żalu.
– Nie mówmy o tym.
Rawlins usiadł na krześle stojącym obok łóżka Toma. Holly krążyła po pokoju. Skye przywiózł ją do szpitala i został z nią. Był środek nocy, właściwie sama dokładnie nie wiedzia...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]