14. Conan wspaniały, Conan
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROBERT JORDAN
CONAN WSPANIAŁY
PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MAGNIFICENT
PROLOG
Lodowate powietrze stało nieruchomo wśród postrzępionych szczytów gór
Kezankiańskich, w samym sercu łańcucha ciągnącego się na północ i zachód, wzdłuż granicy
między Brythunią a Zamorą. Nie słychać było ptaków, bezchmurne, lazurowe niebo było
puste, nawet bowiem wszechobecne sępy nie znajdowały tu prądów, na których mogłyby
szybować.
Pośród tej dziwacznej ciszy, na stromych, brązowych stokach tworzących naturalny
amfiteatr, tysiąc dzikich mężczyzn, noszących turbany kezankiańskich górali, czekało na coś
w absolutnym milczeniu i bezruchu. Ani jeden tulwar nie brzęknął o kamienne zbocza. Ani
jedna obuta stopa nie zaszurała nerwowo, choć na pociągłych, brodatych twarzach wyraźnie
malowało się zniecierpliwienie. Górale niemal wstrzymywali dech. Czarne oczy wpatrywały
się bez mrugnięcia powiek w miejsce oddalone o dwieście kroków, gdzie płaskie podłoże
wyłożone było wielkimi blokami granitu i otoczone sięgającym do pasa murem, szerokości
równej wzrostowi rosłego mężczyzny. Granitowe kolumny, grube i topornie ciosane okalały
zwieńczenie muru, wystając z niego niczym zęby z wysuszonej na słońcu czaszki. Pośrodku
kręgu do wysokich pali z czarnego żelaza przywiązanych było trzech bladoskórych
Brythuńczyków. Ręce mieli uniesione nad głowami, rzemienie boleśnie wpijały się w skórę
ich nadgarstków. Nie oni jednak stanowili obiekt zainteresowania. Był nim wysoki, odziany
w szkarłatną szatę, mężczyzna z rozwidloną bródką, stojący na szczycie tunelu z masywnych
bloków skalnych, wydrążonego w niskim murze i znikającego wewnątrz góry, za jego
plecami. Basrakan Imalla, którego smagłe, posępne oblicze z haczykowatym nosem zdobił
turban mieniący się czerwienią, zielenią i złotem, odrzucił głowę do tyłu i zawołał:
— Chwała prawdziwym bogom!
Fala zachwytu, jaka ogarnęła patrzących na Imallę górali, znalazła ujście w gromkim
odzewie:
— Chwała prawdziwym bogom!
Gdyby Basrakan był człowiekiem innej natury, zapewne uśmiechnąłby się z
zadowoleniem. Górale rzadko gromadzili się w liczne grupy, ponieważ poszczególne klany
toczyły między sobą zażarte boje, a zwaśnione plemiona rozwiązywały spory na zasadach
krwawej wendety. Jednak udało mu się zebrać aż tylu; a nawet więcej. Niemal dziesięć razy
więcej górali obozowało wśród postrzępionych stoków górskich dokoła amfiteatru i każdego
dnia dołączali nowi. Z mocą, jaką obdarowali go prawdziwi bogowie, za sprawą znaków
łaski, którą go darzyli, uczynił coś, czego nie dokonał nikt inny. I uczyni więcej. Został
wybrany przez prastarych kezankiańskich bogów.
— Ludzie z miast — wypowiedział to ostatnie słowo tak, że zabrzmiało wręcz
obscenicznie — czczą fałszywych bożków! Nie wiedzą nic o prawdziwych bóstwach,
duchach ziemi, powietrza i wody. Oraz ognia!
Nieartykułowany ryk wyrwał się z tysiąca gardeł: wyraz aprobaty dla Basrakana i
nienawiści wobec mieszkańców miast.
Czarne oczy Basrakana pałały żarliwością.
Setki jego ludzi wędrowały po górach od klanu do klanu głosząc słowo o prastarych
bogach. Byli nietykalni. Z uwagi na wieści, które przynosili, nie podlegali wendetom ani
krwawym walkom. To on wszelako został wybrany, by dopełnić triumfu pradawnych bogów.
— W oczach prawdziwych bogów ludzie z miast to plugawi nikczemnicy! — Jego głos
zabrzmiał dźwięcznie niczym dzwon, czuł jak wypowiadane słowa odbijają się gromkim
echem w umysłach słuchających.
— Królowie i lordowie mordujący prawdziwych wyznawców w imię odrażających
demonów, które określają mianem bogów! Brzuchaci kupcy gromadzący w swych skarbcach
więcej złota niźli posiadają wespół wszystkie górskie klany. Księżniczki wystawiające na
pokaz swe na wpół nagie ciała i oddające się mężczyznom niby nierządnice! Dziewki uliczne
zlewające się wonnościami i pławiące się w złocie niczym księżniczki! Mężczyźni żebrzący
na ulicach, mający mniej dumy niźli zwierzęta! Plugastwo ich żywotów kala świat, lecz my
zmyjemy ten brud ich własną krwią!
Zamyślony, niemal nie usłyszał radosnych ryków, jakie rozległy się w odpowiedzi
wstrząsając granitowym podłożem, na którym stał. Dotarł bardzo daleko w głąb labiryntu
jaskiń, który rozciągał się pod tą właśnie górą, przemierzył mroczne korytarze oświetlając je
blaskiem trzymanej w dłoni pochodni, pragnął zbliżyć się do duchów ziemi, gdy zanosił do
nich swe żarliwe modły.
To prawdziwi bogowie doprowadzili go do podziemnej sadzawki, gdzie bezokie zbielałe
ryby pływały wokół sterty ogromnych jaj, twardych jak pancerz, pozostawionych w owym
miejscu niezliczone stulecia temu.
Gdy zajął się praktykowaniem ciemnych, taumaturgicznych sztuk, przez całe lata lękał się,
że prawdziwi bogowie odwrócą się od niego. Jednak tylko te studia pozwoliły mu
przetransportować śliskie czarne kule do swojej chaty. Bez tej wiedzy nigdy nie zdołałby
sprawić, że z jednego z dziesięciu jaj wylęgło się młode, ani nie udałoby mu się osiągnąć,
niepełnej co prawda, ale zawsze, kontroli nad tą istotą. Gdybyż tylko miał Ogniste Oczy. Ale
zdobędzie je, a wtedy jego moc, teraz tak jeszcze chwiejna, stanie się niewzruszona niczym
żelazo.
— Zabijemy niewiernych i bezcześcicieli! — rzucił Basrakan, gdy hałas nieco ucichł. —
Zrównamy ich miasta z ziemią a grunty, gdzie się ongiś znajdowały, posypiemy hojnie solą!
Ich kobiety, które są naczyniami żądz zostaną srodze ukarane za swą plugawość! Po ich krwi
nie zostanie nawet najmniejszy ślad! Choćby jedno wspomnienie! Imalla rozłożył szeroko
ręce. — Z nami jest bowiem znak prawdziwych bogów!
To rzekłszy jął śpiewać donośnym, dźwięcznym głosem, każde słowo odbijało się
potężnym echem od górskich stoków. Tysiąc czekających i obserwujących go wojowników
wstrzymało oddech. Imalla wiedział, że wśród słuchaczy byli zwykli rabusie, nie myślący o
oczyszczeniu świata, lecz o złocie, które mogli złupić w podbitych miastach. Nadeszła pora,
by ujrzeli i uwierzyli.
Ostatnia sylaba inkantacji zabrzmiała w powietrzu jak brzęknięcie kryształu. Basrakan
przeniósł wzrok na brythuńskich jeńców, pozostałych przy życiu członków wyprawy
myśliwskiej, która wjechała w góry od zachodu. Jeden z nich był niespełna szesnastolatkiem,
w jego szarych oczach malował się strach, lecz Imalla nie postrzegał Brythuńczyków jako
ludzi. Nie należeli do jego plemienia. Byli cudzoziemcami. I ofiarami.
Basrakan czuł, że to nadchodzi. Wychwytywał powolną, delikatną jeszcze wibrację
kamieni pod stopami na długo zanim usłyszał szuranie i zgrzyt szponów, dłuższych niż
ludzka ręka.
— Znak prawdziwych bogów jest z nami! — wykrzyknął ponownie i w tej samej chwili z
pieczary wychynął wielki łeb potwora.
Tysiąc gardeł odpowiedziało Imalli, gdy oczom zgromadzonych ukazała się reszta
potężnego, cylindrycznego cielska monstrum, mierzącego ponad piętnaście kroków długości i
wspartego na czterech szeroko rozstawionych, masywnych nogach.
— Znak prawdziwego boga jest z nami!
W tym grzmiącym ryku dało się wyczuć pospołu lęk i grozę. Poczerniałe płyty pancerne
okalały krótki pysk, na który zachodziły grube, nieregularne kły, przeznaczone do
rozdzierania ciał. Resztę monstrualnego łba i cielska pokrywały łuski barwy zieleni, złota i
szkarłatu, skrzące się w bladym słońcu, twardsze niż najprzedniejsza zbroja, jaką mogłaby
wytworzyć ręka człowieka. Na grzbiecie w miejsce łusek wyrastały dwie skórzaste narośle.
Istotę tę w pradawnych księgach zwano Smoczę, a jeśli zawarte w opasłych woluminach
informacje na temat tych stwardniałych matowych pęcherzy były prawdziwe, znak łaski
bogów niebawem będzie kompletny.
Stwór przekrzywił łeb by przeszyć Basrakana paraliżującym w swej intensywności
spojrzeniem. Imalla na zewnątrz zachowywał spokój, jednak w żołądku poczuł formującą się
grudę lodu; chłód ten rozprzestrzeniał się z każdą chwilą, mrożąc mu dech i słowa w gardle.
Wydawało mu się, że to złotookie spojrzenie przepełnione było nienawiścią. Naturalnie stwór
nie mógł żywić nienawiści do niego. Wszak Imalla miał błogosławieństwo prawdziwych
bogów. A jednak w ślepiach monstrum wyraźnie malowało się zło. Może był to wyraz
pogardy, jaką twór prawdziwych bóstw żywił wobec śmiertelników? Tak czy inaczej
zaklęcia, jakimi Basrakan obłożył toporne granitowe kolumny utrzymają Smocze wewnątrz
kręgu, a z tunelu nie było innego wyjścia. Ale czy na pewno? Chociaż często schodził do
jaskiń pod górą, zanim jeszcze odnalazł gniazdo z jajami smocząt, nie zdołał odwiedzić nawet
co dziesiątej. Mogły istnieć tuziny wyjść z labiryntu korytarzy, których nigdy nie odnalazł.
Przerażające ślepia odwróciły się od niego i Basrakan odruchowo wziął głęboki oddech. Z
zadowoleniem stwierdził, że nie uczynił tego nerwowo. A więc faktycznie obdarzony był
łaską bogów.
Z szybkością, która zdawała się zbyt wielka jak na istotę tych rozmiarów, lśniący stwór
zbliżył się na dziesięć kroków do skrępowanych, stojących przy palach mężczyzn. Nagle
wielki, łuskowaty łeb odchylił się do tyłu a z ziejącej paszczy dobyło się przeraźliwe, jękliwe
zawodzenie, od którego jeńców sparaliżowało ze zgrozy. Obserwatorzy zamarli w pełnym
trwogi milczeniu, lecz naraz jeden z więźniów wrzasnął donośnie, piskliwie, przejmująco, a w
jego głosie pobrzmiewała wyraźnie nuta szaleństwa.
Chłopak bezgłośnie mocował się z więzami; krew zaczęła ściekać mu po przedramionach.
Ognistooki Imalla uniósł obie dłonie i skierował je wnętrzami ku górze, jakby zapraszał
Smocze do odebrania składanej mu ofiary.
— Pochodzi z głębin ziemi! — zakrzyknął. — Duchy ziemi są z nami! Nie zamykając
paszczy, monstrum opuściło łeb i zatrzymało wzrok na jeńcach. Spomiędzy potężnych szczęk
buchnęła struga czerwonego ognia, omiatając skrępowanych rzemieniami jeńców.
— Ogień to jego tchnienie! — zawołał Basrakan. — Duchy ognia są z nami!
Dwaj spośród trójki więźniów zmienili się w żywe pochodnie, ich włosy i tuniki płonęły.
Młodzieniec, wijąc się z bólu wywołanego ogniem zawył: Mitro, pomóż! Eldranie, ja…
Opalizująca istota postąpiła żwawo dwa kroki naprzód i mniejszą strugą ognia uciszyła
chłopaka. Następnie Smoczę silnym, energicznym szarpnięciem rozdarło płonące ciało na
dwoje. Rozległ się głośny trzask gruchotanych kości; strzępy zwęglonego ciała opadły na
kamienie.
— Prawdziwi bogowie są z nami! — zaintonował Basrakan. — Już niebawem nadejdzie
dzień, kiedy symbol przychylności bogów uniesie się w powietrze! Duchy powietrza są z
nami! — Stare woluminy nie myliły się, skonstatował. Te skórzaste nabrzmienia pękną jak
pęcherze, a w ich miejsce pojawią się skrzydła. Wielkie skrzydła. — Tego dnia wyruszymy w
drogę, niezwyciężeni, bo obdarzeni łaskami starych bogów i oczyścimy świat ogniem i stalą!
Chwała prawdziwym bogom!
— Chwała prawdziwym bogom! — odpowiedzieli jego poplecznicy.
— Cześć oddajemy starym bogom!
— Cześć oddajemy starym bogom! — zabrzmiał odzew.
— Śmierć niewiernym!
— Śmierć niewiernym! — Ryk był ogłuszający.
Tysiąc wojowników pozostanie tu, by patrzyć jak potwór zjada swoje ofiary. Są wszak
wybrańcami spośród rzesz obozujących w okolicznych górach i wielu z nich nigdy wcześniej
tego nie widziało. Basrakan miał ważniejsze sprawy. Smoczę samo wróci do swej jaskini,
kiedy nasyci się ciałami ofiar. Imalla ruszył pod górę mocno już wydeptaną w piaskowcu
ścieżką, wiodącą od amfiteatru wokół górskiego zbocza.
Mężczyzna, niemal dorównujący Basrakanowi wzrostem, lecz znacznie od niego
szczuplejszy, z brodą splecioną w warkocze i twarzą pałającą ascetycznym fanatyzmem,
wyszedł mu na spotkanie i pokłonił się nisko.
— Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo — rzekł
nowo przybyły. Sądząc po zielono–złoto–czerwonym turbanie, musiał być akolitą Basrakana,
choć nosił prostą, czarną szatę.
— Akkadam przybył. Kazałem, by zaprowadzono go do twego domu.
Na posępnym obliczu Basrakana nie odmalował się nawet cień podniecenia, jakie go
ogarnęło. Ogniste Oczy! Nieznacznie uniósł głowę.
— Niechaj prawdziwi bogowie błogosławią także i tobie, Jbeilu Imallo. Zaraz się z nim
spotkam.
Jbeil znowu się skłonił. Basrakan ruszył dalej, pozornie bez pośpiechu, lecz tym razem
nawet nie oddał ukłonu.
Ścieżka ciągnęła się wokół górskiego zbocza aż do wioski z dwudziestką kamiennych chat.
Osada rozrosła się w miejscu, gdzie ongi stał szałas Basrakana. Jego wyznawcy chcieli
wybudować dla niego warownię, on jednak uznał, iż forteca nie jest mu potrzebna. W swoim
czasie zezwolił, by zbudowano dla niego dogodną nową siedzibę, piętrową i większą niż
reszta wioski razem wzięta.
Nie chodziło tu o dumę, jak często sobie powtarzał, wyzbył się bowiem wszelkiej dumy i
chlubił się jedynie oddawaniem czci starym bogom. Tę budowlę wzniesiono na ich chwałę.
Brodaci mężczyźni w turbanach, poplamionych skórzanych kamizelkach i obszernych
szarawarach, których prawdziwa barwa pozostawała tajemnicą ze względu na kurz i
nieubłagany upływ czasu, kłaniali się kornie gdy ich mijał, podobnie zresztą jak kobiety
przyodziane w czarne szaty zakrywające ich ciała od stóp do głów z jedyną wąską szczeliną, z
której wyzierały błyszczące jak węgle oczy. Imalla zignorował ich wszystkich, podobnie jak
dwóch strażników; teraz bowiem nie ukrywał już pośpiechu.
Wewnątrz domu kolejny akolita w wielobarwnym turbanie zgiął się wpół i wykonał
zamaszysty gest kościstą ręką.
— Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo. Ten
człowiek, Akkadam…
— Tak, Ruhallah. — Basrakan nie tracił ani chwili na oficjalne powitania. — Możesz
odejść.
Nie czekając aż mężczyzna wyjdzie, Imalla otworzył drzwi i wszedł do spartańsko
urządzonego pokoju, którego jedyny wystrój stanowiły czarno lakierowane stoły i stołki. Na
jednej ze ścian wisiała tkana mapa krain rozciągających się od morza Vilayet na zachód, aż
po Nemedię i Ofir.
Oblicze Basrakana zmroczniało na widok mężczyzny, który na niego czekał. Turban i
rozwidlona broda sugerowały, że mężczyzna jest góralem, jednak na palcach nosił on
pierścienie z drogimi klejnotami, jego płaszcz utkany był z najprzedniejszego jedwabiu, zaś
korpulentna figura zdradzała zamiłowanie do sutych posiłków i wina.
— Spędzasz zbyt wiele czasu wśród miastowych, Akkadamie — mruknął posępnie
Basrakan. — Nic dziwnego, że zasmakowałeś w ich rozpustnych nałogach. Zadajesz się z ich
kobietami!
Oblicze grubasa, chociaż śniade, wyraźnie pobladło i czym prędzej ukrywszy
upierścienione dłonie za plecami skłonił się przed Imalla.
— Nie Basrakanie Imallo, to nieprawda. Przysięgam! — Wypowiadał te słowa tak
pospiesznie, że zaczął się jąkać. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. — Jestem
prawdziwym…
— Dość! — uciął ostro Basrakan. — Lepiej abyś miał to, po co cię posłałem, Akkadamie.
Wydałem ci wyraźny rozkaz, byś nie wracał bez wiadomej informacji.
— Mam ją, Basrakanie Imallo. Odnalazłem je. I mam plany pałacu, a także mapy…
Basrakan nie pozwolił mu dokończyć.
— Zaiste prawdziwi bogowie wynieśli mnie w swych łaskach ponad innych ludzi!
Odwrócił się do Akkadama plecami i podszedł do gobelinu unosząc triumfalnie zaciśnięte
pięści w kierunku przedstawionych na nim państw. Wkrótce Ogniste Oczy należeć będą do
niego, a Smocze będzie mu podległe jakby stanowiło przedłużenie jego ciała i woli. A kiedy
oznaka łaski prawdziwych bogów wzbije się w powietrze przed niezliczoną armią jego
wyznawców, żadne śmiertelne wojska nie zdołają stawić im oporu.
— Chwała prawdziwym bogom — wyszeptał z przejęciem Basrakan. — Śmierć
wszystkim niewiernym!
I
Noc objęła czule Shadizar, miasto zwane powszechnie „Występnym”, spowijając
mrocznym woalem zdarzenia, które po tysiąckroć usprawiedliwiały słuszność wspomnianej
nazwy. Ciemność, która innym miastom przynosiła odrobinę wytchnienia, budziła do życia
wszystko co najgorsze w Shadizarze o Alabastrowych Wieżach, Shadizarze o Złotych
Kopułach, mieście rozpusty i zepsucia.
W dziesiątkach marmurowych komnat przyodziani w jedwabie notable zaciągali do łożnic
cudze żony a tłuści, brzuchaci kupcy z obwisłymi podbródkami ślinili się obmyślając
porwania nadobnych, niewinnych córek swych rywali. Uperfumowane żony w towarzystwie
niewolników wachlujących je śnieżnobiałymi strusimi piórami spiskowały jak przyprawić
rogi małżonkom, podczas gdy gorącookie młode dziewki bogate lub szlachetnego urodzenia
obmyślały plany, by wywieść w pole straże strzegące ich rzekomego dziewictwa. Dziewięć
kobiet, trzydziestu jeden mężczyzn, jeden żebrak i jeden lord padło ofiarą morderstwa.
Złodzieje wykradli z żelaznych skarbców fortunę dziesięciu bogaczy, a pięćdziesięciu innych
wzbogaciło się kosztem ubogich. W trzech zamtuzach dokonano niebywałych,
niespotykanych dotąd aktów perwersji. Setki a może tysiące dziewek ulicznych kupczyło
swymi wdziękami na spowitych cieniami ulicach miasta, a przyodziani w łachmany żebracy o
zdeformowanych ciałach wypatrywali potencjalnych ofiar wśród opitych winem klientów
nierządnic. Żaden mężczyzna nie wędrował ulicami Shadizaru nie uzbrojony, lecz nawet w
najznamienitszych dzielnicach miasta oręż nie zawsze wystarczał, by ocalić czyjeś srebro
przed bandami rzezimieszków i rozbójników. Shadizarska noc była w pełnym rozkwicie.
Strzępiaste chmury poruszane ciepłą bryzą przesłaniały wiszącą wysoko na niebie tarczę
księżyca. Wędrujące cienie przepływały ponad dachami domów, wystarczały one jednak
potężnemu, muskularnemu młodzieńcowi, z prostym, szerokim mieczem przewieszonym na
ukos przez plecy, tak że długa oprawna w wytartą rekinią skórę rękojeść wystawała ponad
jego prawym barkiem. Młodzian ów przemykał po dachach domów na równi z cieniami, od
jednego komina do drugiego. Ze zręcznością zrodzoną wśród dzikich pustkowi jego
rodzimych gór Cymmeriańskich, zlewał się z ruchomymi cieniami, stając się niewidocznym
dla ludzi z miasta.
Muskularny chłopak dotarł do końca dachu i wejrzał w czerń skrywającą brukowaną ulicę,
trzy piętra niżej. Jego oczy miały barwę szlifowanych szafirów, a oblicze okolone grzywą
równo przyciętych nad czołem kruczoczarnych włosów związanych w kucyk rzemykiem,
wskazywało, iż mimo młodego wieku widział i przeżył więcej niż niejeden zgrzybiały
starzec. Zlustrował sąsiedni budynek, alabastrowy sześcian zdobiony misternym fryzem
ciągnącym się wokół całej budowli o długość ramienia poniżej dachu. Z głębi gardła
młodzieńca dobył się cichy warkot. Ulica miała dobrych sześć kroków szerokości, i był to
najwęższy jej odcinek, z czterech otaczających budowlę pałacową. Kiedy wybierał podejście
od tej strony, nie zauważył wszelako, albowiem prowadził obserwację ulicy poniżej, że
odległy dach był pochyły. Stromy! Niech Erlik porwie Baratsesa — pomyślał. Wraz z jego
złotem!
Ta kradzież nie była jego pomysłem. Zlecił mu ją kupiec Baratses, dostawca przypraw
korzennych z najdalszych krain świata. Handlarz zaproponował dziesięć sztuk złota za
najcenniejszą własność Samaridesa, zamożnego importera drogich kamieni — puchar wykuty
z pojedynczego, wielkiego szmaragdu. Dziesięć sztuk złota stanowiło zaledwie setną część
wartości pucharu, dziesiątą tego ile zapłacą paserzy z Pustyni, niemniej pechowy rzut kośćmi
sprawił, iż Cymmerianin rozpaczliwie potrzebował gotówki. Zgodził się na wypełnienie
zlecenia i cenę, wziął nawet dwie sztuki złota z góry, zanim jeszcze dowiedział się, co miał
ukraść. Zobowiązał się, przeto musiał dotrzymać danego słowa. Przynajmniej na dachu
przeciwległego budynku nie ma straży, pomyślał posępnie, choć wiele należących do kupców
domostw było solidnie pilnowanych.
— Na Croma! — wymamrotał pod nosem zerkając po raz ostatni na dach domu
Samaridesa i wycofał się w cienie pośród kominów. Oddychając głęboko, by napełnić płuca,
przykucnął i pochylił głowę. Przeniósł wzrok na dach naprzeciwko. Nagle, jak atakujący
ofiarę lampart rzucił się naprzód, w dwóch susach osiągając pełną prędkość. Wybił się z
krawędzi dachu i wyprysnął w powietrze z wyciągniętymi przed siebie rękami i zgiętymi w
chwytne szpony palcami.
Z impetem wylądował całym ciałem na pochyłym dachu. I natychmiast zaczął się
ześlizgiwać. Rozpaczliwie rozłożył na boki ręce i nogi, by spowolnić osuwanie, wzrokiem
poszukiwał jakiegoś punktu zaczepienia, choćby najmniejszej wypukłości lub zagłębienia,
których mógłby się uchwycić. Nieubłaganie jednak zsuwał się ku krawędzi dachu, upadek był
niemal nieuchronny.
Nic dziwnego, że na dachu nie ma strażników, pomyślał wściekły, bo nie zastanowił się
nad tym wcześniej. Dachówki miały gładkość najlepszej porcelany. W czasie, jakiego
potrzeba na zaczerpnięcie tchu, jego stopy a zaraz potem nogi znalazły się poza krawędzią
dachu. Wtem lewa ręka natrafiła na niszę gdzie brakowało dachówki. Kruche płytki popękały,
gdy barbarzyńca gorączkowo macał dokoła obiema rękami poszukując jakiegoś punktu
zaczepienia, odłamki dachówek posypały się wokół niego, niknąc w mroku poniżej. Dłonią
natrafił na drewno i uchwycił się go konwulsyjnym gestem. Z ostry...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]