143, Prywatne, Przegląd prasy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W kierunku dekomunizacji 21 rocznica rozpoczęcia „rozmów” okrąglakowych skłania do refleksji nad tym, jak uporać się z zaniedbaniami takimi jak niezdelegalizowanie partii komunistycznej, niezablokowanie działalności publicznej środowisk komunistycznych i niedokonanie gruntownego rozliczenia złodziejskiej i zbrodniczej polityki czerwonych na ziemiach polskich. Nie chodzi mi o analizowanie intencji i celów środowisk „lewicy laickiej”, która w sowieckim akcie „podzielenia się władzą” widziała szansę na swój długoletni akces do polityki i pieriekowki, bo te kwestie są znane, zresztą przy okazji niedawnej dyskusji wokół świetnego filmu o agencie Moskwy, Jaruzelu, wyszło na jaw po raz kolejny, iż środowiskom „lewicy laickiej” jest bezwzględnie bliżej do środowisk komunistycznych niż do polskiego społeczeństwa. Nawiasem mówiąc, ta akcja czerwonych broniąca komunistycznego zbrodniarza mogłaby być powodem do wznowienia dyskusji o konieczności delegalizacji partii komunistycznej. Chodzi mi o rozważenie swego rodzaju pragmatyki postępowania np. w środowisku naukowym, gdyby doszło - w normalnych parlamentarnych warunkach - do formułowania kompleksowej ustawy dekomunizacyjnej (a ściślej, sanacyjnej), w której m.in. ustalano by procedurę eliminowania środowisk komunistycznych z ośrodków akademickich czy szkolnictwa w ogóle. Sądzę, że należałoby tu powołać – tak jak w przypadku komisji zajmującej się weryfikacją ludzi z WSI – zespół ekspertów, którzy dokonaliby przeglądu dorobku (poprawniej byłoby rzec „dorobku”) ludzi związanych z indoktrynacją komunistyczną w polskiej edukacji po wojnie. Procedurę dekomunizacyjną widziałbym w odniesieniu do następujących dwóch głównych grup „docelowych”: 1) politrucy i funkcjonariusze zajmujący się „inżynierią dusz”, czyli programowaniem procesów edukacyjnych jako dehumanizacyjnych, indoktrynujących, intoksykacyjnych (tworzeniem „człowieka sowieckiego” poprzez marksizację-leninizację szkolnictwa na wszystkich jego szczeblach), 2) „analitycy” i „badacze” marksizmu-leninizmu (funkcjonariusze nie tylko administracyjni, ale i rozwijający destrukcyjną cywilizacyjnie, dehumanizacyjną pseudonaukę marksizmu-leninizmu). Tych pierwszych można by nazwać „funkcyjnymi” (zajmowali się oni sterowaniem procesami edukacyjnymi, np. programową laicyzacją, a zwłaszcza ateizacją szkolnictwa, ale też obciążaniem programów szkolnych pseudowiedzą związaną z marksizmem-leninizmem i komunistyczną indoktrynacją dot. „bratniego obozu socjalistycznego” - tu fałszywe dane dot. gospodarki, kultury krajów sowieckich itd.). Tych drugich „wyrobnikami” - można powiedzieć właściwymi (obok bezpieczniaków i wojskówki) przedstawicielami „klasy robotniczej”, ponieważ stanowiącymi (obok załganych artystów wysługujących się reżimowi) „elitę intelektualną” systemu opresji. Komisja dekomunizacyjna miałaby doprowadzić do wyeliminowania ze środowisk akademickich, naukowych i szkolnych, „funkcyjnych” i „wyrobników” marksizmu-leninizmu poprzez unieważnianie ich stopni naukowych uzyskanych za prace nienaukowe, związane z krzewieniem totalitarnej indoktrynacji (tutaj należałoby ustalić kryteria unieważniania wartości prac uznanych za marksistowsko-leninowskie). Procedurę tę można by przedstawić szerzej jako nie tylko sanację polskiego systemu szkolnictwa i edukacji, ale i tworzenie setek nowych miejsc pracy. FYM
Im zimniej - tym cieplej Okazuje się, że cyniczny koniunkturalista Janusz Wilhelmi miał świętą rację, mówiąc, iż należy wystrzegać się pierwszych reakcji, "bo mogą być uczciwe". Na szczęście nad tym, by nikt nie postępował według pierwszych, spontanicznych reakcji, czuwa kolektyw, który na żadne takie bezeceństwa nie pozwoli. Któż to widział takie rzeczy, jeszcze tego brakowało! Toteż po chwilowej konsternacji spowodowanej falą od dawna niespotykanych mrozów, której efektem było gwałtowne wyciszenie kampanii w sprawie globalnego ocieplenia, kolektyw postępowej nauki wypracował nową teorię, według której im zimniej - tym cieplej. Jak przewidywał poeta - "ci nigdy nie oszaleją" i nikt nie da im rady. Podobnie wielce czcigodni senatorowie szczęśliwie powstrzymali wielce czcigodnego senatora Krzysztofa Piesiewicza przed pochopną rezygnacją z immunitetu. Jak pamiętamy, na skutek publikacji w brukowcu, który zamieścił fotografię pana senatora, jak ubrany w damską, plażową sukienkę, w towarzystwie rozbawionych dam, wciąga nosem biały proszek, pan senator Piesiewicz zadeklarował gotowość zrzeczenia się immunitetu. Okazało się jednak, że całą tę scenę wyreżyserowały owe damy, ani chybi zainspirowane przez jakiegoś zakonspirowanego wroga naszej młodej demokracji, aby senatora Piesiewicza szantażować. Nawet uzyskały pewne powodzenie, bo senator Piesiewicz zapłacił pół miliona złotych, ale z tą rezygnacją z immunitetu, to już miarka się przebrała. Mogłoby to doprowadzić do powstania szkodliwego precedensu, jakiejś nowej, świeckiej tradycji i w tej sytuacji kolektyw musiał wkroczyć, przeciwstawiając spontanicznemu odruchowi rezultaty zbiorowej mądrości. Zrobiła ona wrażenie również na samym senatorze Piesiewiczu, który zrozumiał całą niestosowność kierowania się pierwszymi odruchami i już nie sprzeciwiał się, kiedy prześwietny Senat, po debacie, odmówił uchylenia mu immunitetu. W tej sytuacji prokuratura nie będzie mogła postawić mu zarzutu posiadania narkotyków i nakłaniania do ich zażywania aż do końca obecnej kadencji, więc wygląda na to, że senator Piesiewicz będzie musiał poświęcić się służbie Rzeczypospolitej również na następną i jeszcze jedną kadencję - dopóki nie będzie bezpiecznie, to znaczy - dopóki sprawa się nie przedawni. Przy okazji prześwietny Senat sformułował zbawienną myśl, która niewątpliwie stanie się naszej młodej demokracji myślą przewodnią. Chodzi konkretnie o to, by w sytuacji, gdy prokuratura może sprawę tak dobrze skierować do niezawisłego sądu, jak i umorzyć z braku cech przestępstwa, ważne osobistości nie mogły być stawiane w stan podejrzenia, to znaczy - pozbawiane immunitetu. Osobistości nieważne, czyli - mówiąc inaczej - zwykli obywatele - to co innego. Oni mają święty obowiązek poddania się wszelkim eksperymentom, jakie zamierzają przeprowadzić na nich organy wymiaru sprawiedliwości i nie dyskutować z orzeczeniami niezawisłych sądów. Towarzysz Szmaciak formułował tę myśl nieco inaczej, z oburzeniem komentując zepsucie obyczajów: "do czego doszło - żeby szlachtę przed sądy pozywały chłopy!" - ale to było za komuny, a za demokracji, dzięki zbiorowej mądrości Senatu, ta sama zbawienna prawda została sformułowana w sposób sugerujący pozory legalności. Kiedy zatem nasza młoda demokracja z wolna obrasta również w dorobek teoretyczny, można już z całkowitym spokojem oddawać się kontemplowaniu telewizyjnego serialu pod tytułem: Sejmowa Komisja Śledcza Wyjaśnia Aferę Hazardową, Której Nie Było. Chociaż obsada aktorska nasuwa różne zastrzeżenia i na przykład przewodniczący Mirosław Sekuła robi wrażenie bezbarwnego urzędnika, co to nie tylko nie potrafi docenić, ale nawet nie wyobraża sobie rozmaitych uroków życia, to przecież z drugiej strony nie można mu zarzucić braku rewolucyjnej czujności, dzięki czemu serial przebiega ściśle według wskazań reżysera. Reżysera, czyli razwiedki, która po uzyskaniu od nastraszonego premiera Tuska ustawowo strzeżonego monopolu na eksploatację branży hazardowej, nie życzy już sobie żadnych na ten temat hałasów ani rewelacji. Więc 4 lutego przez cały dzień zeznawał premier Tusk, któremu poseł Franciszek Stefaniuk z koalicyjnego PSL zadawał zaskakujące i mrożące krew w żyłach pytania: "czy to pan jest źródłem przecieku" - na które premier Tusk reagował męskim, stanowczym: "nie". Na tym tle niezwykle wzruszająco zabrzmiały skargi posła Wassermanna z PiS, sformułowane w postaci pytań, czy pan premier wie, że komisja, a nawet prokuratura nadal nie ma dostępu do wielu materiałów w tej sprawie. Podobnie wzruszająco zabrzmiał komentarz premiera Tuska, żeby nie grymasić, bo przecież to dzięki niemu ta cała komisja powstała, chociaż wcale nie musiała, zwłaszcza że afery hazardowej przecież w ogóle NIE BYŁO! I pomyśleć, że jeszcze nie ochłoniemy z tych wzruszeń, a już w następnym odcinku serialu wystąpi prezes PiS Jarosław Kaczyński - i tak dalej przez następne trzy tygodnie, kiedy to przewidziano zakończenie emisji wesołym oberkiem, czy raportem, który najpierw komisja (cztery głosy przeciwko trzem), a następnie Sejm będą przyjmować przez głosowanie. Ale to jeszcze nic, w porównaniu z rewelacją, ujawnioną przez "Gazetę Wyborczą", że za kulisami decyzji o rezygnacji premiera Tuska z kandydowania w tubylczych wyborach prezydenckich, stoi Nasza Złota Pani Aniela, która go do tego "namówiła", argumentując ponoć obietnicami, że w nagrodę zrobi z niego człowieka na poziomie europejskim. I rzeczywiście - ledwo tylko premier Tusk, tuż po rezygnacji z prezydentowania, ogłosił zbawienny program sanacji państwa, zaś finansów publicznych w szczególności, a konkretnie - pozbawienia przywilejów emerytów "mundurowych" - zaraz okazało się, że zimny rosyjski czekista Putin porzucił sprośne błędy Niebu obrzydłe, odszedł od swojej zatwardziałości i nie tylko sam weźmie udział w uroczystościach upamiętniających rocznicę zbrodni katyńskiej, ale nawet zaprosił na nie premiera Tuska, i to w przeddzień jego występu w telewizyjnym serialu o sejmowej komisji śledczej. Od razu podniosły się głosy, że to zaproszenie to kolejny objaw perfidii zimnego rosyjskiego czekisty Putina, który w ten sposób nie tylko pomniejsza rangę samej uroczystości, ale w dodatku odprasza prezydenta Kaczyńskiego - bo prezydenta Miedwiediewa w Katyniu nie będzie. Na to prezydent Kaczyński pozwolić nie może, zwłaszcza po podwójnym afroncie ze strony swego umiłowanego druha Wiktora Juszczenki, który na odchodne nie tylko uhonorował Stefana Banderę tytułem Narodowego Bohatera Ukrainy, ale i uznał UPA za kombatanta II wojny światowej. Prezydent Kaczyński ten afront przełknął w milczeniu, więc tym bardziej postanowił przybyć na uroczystości katyńskie, chociaż oczywiście "cieszy się" z udziału w nich również premiera Tuska. Ale to są już tubylcze, wewnętrzne przepychanki - dalszy ciąg serialu pod tytułem: kto ważniejszy, natomiast zachowanie zimnego rosyjskiego czekisty Putina pokazuje po raz kolejny, że strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie funkcjonuje jak w zegarku. Premier Tusk uległ namowom Naszej Złotej Pani Anieli, ona z kolei stworzyła mu szansę zademonstrowania przełomu w stosunkach z Rosją, który jednak dla nikogo nie rodzi żadnych zobowiązań. Co w zamian obiecał Naszej Złotej Pani Anieli premier Tusk - tego dowiemy się w stosownym czasie. Na razie minister Sikorski do spółki ze szwedzkim kolegą Carlem Bildtem wystąpił z inicjatywą przypominającą zapomniany już dzisiaj, a sławny w swoim czasie "plan Rapackiego". Wtedy chodziło o utworzenie w Europie Środkowej tak zwanej "strefy bezatomowej". Ruscy szachiści kazali ministrowi Rapackiemu wystąpić z taką samodzielną inicjatywą, żeby Europę Środkową, do której zaliczony został również obszar obydwu państw niemieckich, oczyścić z broni nuklearnej. Krótko mówiąc - żeby Amerykanie wycofali swoją broń jądrową z Niemiec za ocean. Wtedy, ma się rozumieć, RFN była zdecydowanie temu przeciwna, ale dzisiaj, w warunkach strategicznego partnerstwa, sprawa wygląda zupełnie inaczej. Inicjatywa ministra Sikorskiego i ministra Bildta zmierza do usunięcia broni nuklearnej z obszaru UE i z pobliża jej granic. Jeśli chodzi o "obszar UE", to w grę może wchodzić wyłącznie amerykańska broń jądrowa, bo przecież nie francuskie forces de frappe, czy rakiety i bomby brytyjskie, natomiast "pobliże granic UE" oznacza prawdopodobnie okręg królewiecki. Wygląda na to, że inicjatywa ta wychodzi naprzeciw niemieckim i francuskim planom "europeizacji Europy", to znaczy - stopniowego wypychania Amerykanów ze Starego Kontynentu. Rosjanie swoim zwyczajem zareagowali "zdziwieniem", ale dla nich przyjęcie tej propozycji oznaczałoby tylko konieczność powstrzymania się od pogróżek, że zainstalują w okręgu królewieckim jakieś rakiety. Taka to ci symetria. Czy więc propozycja ministrów Sikorskiego i Bildta oznacza podgotowkę do budowania "strefy buforowej" między "zjednoczonymi Niemcami" a "Związkiem Radzieckim", o której jeszcze w 1987 roku wspominał minister spraw zagranicznych ZSRS, Edward Szewardnadze - tego wykluczyć nie można, zwłaszcza w sytuacji, gdy niedzielne wybory prezydenckie na Ukrainie wygra Wiktor Janukowycz. Wtedy ambicje mocarstwowe Polska będzie mogła realizować jedynie poprzez ekscytowanie pani Andżeliki Borys przeciwko okropnemu Aleksandrowi Łukaszence, zgodnie z zasadą, że "każdy ma swoja żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi". Co ciekawsze, wydaje się, że Aleksander Łukaszenka rozumie tę polską potrzebę mocarstwowości i udaje, że bardzo boi się pani Andżeliki Borys, która dostarcza mu znakomitego alibi. SM
Rzepa: Sobiesiak wskazał Rosoła Rzeczpospolita: Sobiesiak zeznał: „W czasie spotkania w sierpniu 2009 Marcin Rosół, z tego, co mówiła córka, zasugerował jej, że ponieważ są donosy na »twojego tatusia«, to lepiej, żeby nie startowała. (...) Córka powiedziała, że poinformował ją, że są donosy na mnie”. Rosół ma jeszcze tydzień na opracowanie swojej narracji, jestem pewna, że znajdzie jakieś przekonujące wytłumaczenie. Może okaże się, że po prostu debrał kilka anonimowych telefonów z donosami na Ryszarda Sobiesiaka, i to właśnie miał na myśli. Korzystając z okazji, że nareszcie, po kilku miesiącach od wybuchu afery, wątek Sobiesiakówny zyskuje należne mu miejsce w aferze, chciałabym zwrócić uwagę na jego szerszy kontekst. Trzeba bowiem pamiętać, że posada, o którą ubiegała się córka Sobiesiaka, nie była w gestii Drzewieckiego, ani nikogo innego, teoretycznie przeprowadzono przecież otwarty i jawny konkurs, a ostateczną decyzję podejmowała Rada Nadzorcza Totalizatora. Drzewiecki i Rosół nie byli w stanie przepchnąć Sobiesiakówny, dysponując tylko głosem Moniki Rolnik. Jeśli akcja miała się udać, musieli mieć innych "wspólników" (świadomych lub nie), i dobrze byłoby ich ustalić.
Dziennik: 14 - 16 sierpnia - w tych dniach jak powiedział nam Rosół dzwoni do niego Ryszard Sobiesiak. Dopytuje czy jego córka ma składać papiery w konkursie. (...) 20 - 24 sierpnia - jak ustaliśmy Marcin Rosół wielokrotnie dzwoni do wiceministra Leszkiewicza. Po co? "Chciałem wycofać Magdalenę Sobiesiak" - przyznaje były szef gabinetu ministra. Leszkiewicz: "Byłem za granicą, nie odbierałem. Rosół dzwonił wiele razy, a ja zapamiętuję tych, którzy przeszkadzają mi w wakacjach". 24 sierpnia - w sekretariacie Leszkiewicza potwierdziliśmy, że tego dnia telefonuje Rosół. Współpracownik Drzewieckiego, chce umówić się z wiceministrem na pierwszy termin po jego powrocie z wakacji. (...) 25 sierpnia - Rosół idzie do Leszkiewicza. Rozmowa trwa siedem minut: "Magdalena Sobiesiak wycofuje się z konkursu”, mówi. "Nie podał żadnych powodów" - mówi Leszkiewicz. Dlaczego Sobiesiak dzień przed terminem składania papierów pyta Rosoła czy córka ma startować? Konkurs jest otwarty, Sobiesiak nie potrzebuje zgody Rosoła, rozumiem zatem, że pytał o realne szanse córki. Których teoretycznie nikt nie miał prawa znać bo konkurs jest otwarty, a o wszystkim decyduje pięcioosobowa Rada Nadzorcza. Jeszcze dziwniejsze jest to, że po tym jak zapadła decyzja o wycofaniu Sobiesiakówny z konkursu, Rosół uznał, że musi się w tej sprawie pofatygować do Ministerstwa Skarbu i osobiście poinformować o tym Leszkiewicza. Przypominam, konkurs jest otwarty, organizuje go Rada Nadzorcza Totalizatora, a Ministerstwo Skarbu Państwa nie ma z tym nic wspólnego. W normalnej sytuacji wizyta Rosoła osobiście informującego wiceministra, że w jakimś niezależnym od niego konkursie wycofała się jakaś kandydatka musiałaby budzić ogromne zdziwienie Leszkiewicza. Wycofała się, i co z tego? Po co Rosół przyszedł o tym powiedzieć, skoro wystarczyło aby Sobiesiakówna po prostu nie przyszła na rozmowę kwalifikacyjną, lub przysłała pisemną rezygnację, co to obchodzi Leszkiewicza? Mogę sobie wyobrazić dwa powody dla których osobista wizyta Rosoła u Leszkiewicza mogłaby być uzasadniona, w sytuacji - pamiętajmy - wzmożonej czujności i przeświadczenia, że CBA węszy wokół konkursu, w którym miała wygrać Sobiesiakówna. Pierwszy to taki, że Leszkiewicz miał do odegrania jakąś rolę w przepychaniu Sobiesiakówny i trzeba go było poinformować, że to nieaktualne a sprawa się rypła. Drugi zaś to taki, że Rosół przyszedł do Leszkiewicza bo chciał wycofać Sobiesiakównę tak, żeby po jej udziale w konkursie nie został ślad. Fakt, że Przewodniczącą Rady Nadzorczej Totalizatora została dopiero co Barbara Kołtun, wieloletnia pracownica Ministerstwa Skarbu Państwa, wyznaczona do Rady właśnie przez Leszkiewicza, który wykonywał obowiązki właściciela, sprzyja każdej z tych wersji. Nie wiem jak było, pewnie całkiem inaczej, ale chcę podkreślić - wizyta Rosoła u Leszkiewicza mogła tylko wzbudzić podejrzenia, wycofanie Sobiesiakówny powinno się odbyć dyskretnie, wystarczyło "spóźnić się na pociąg" na rozmowę kwalifikacyjną. Byłoby to dużo bardziej naturalne niż osobiste wycofywanie jej przez Rosoła u Leszkiewicza. Ta sprawa jest dla mnie dość tajemnicza, zwłaszcza w kontekście innych działań jakie trzeba było podjąć aby 26 sierpnia Magdalena Sobiesiak mogła wygrać konkurs. Oto krótkie kalendarium tego co się działo, wskazuje wątki jakie warto zweryfikować, żeby ocenić udział lub jego brak Ministerstwa Skarbu Państwa w całym przedsięwzięciu. Połowa czerwca 2009 Mariusz Kamiński: W połowie czerwca jest propozycja, która w pełni satysfakcjonuje Ryszarda Sobiesiaka. Pojawia się propozycja, aby jego córka została członkiem Zarządu Totalizatora Sportowego. Kiedy ta propozycja się pojawia, Ryszard Sobiesiak dzieli się tą informacją ze swoimi najbliższymi przyjaciółmi z branży hazardowej. Jego przyjaciele są zachwyceni tą propozycją. Jan Kosek, dowiedziawszy się o tym, entuzjastycznie mówi: Pchaj to i to tak mocno, jak się tylko da. Inny kolega z branży hazardowej, Sławomir Sykucki, były prezes totalizatora, ma już pewną wizję, jak to dalej będzie wyglądało, w rozmowie z Ryszardem Sobiesiakiem mówi: Można tak podzielić rynek, że Totalizator będzie miał pieniądze i wszyscy prywatni będą mieli, Magda tylko się musi trochę słuchać. Według Kamińskiego, to wtedy pojawia się propozycja zrobienia Sobiesiakówny członkiem zarządu Totalizatora odpowiedzialnym za sprzedaż i marketing. Po czterech miesiącach od wybuchu afery żaden dziennikarz nie zainteresował się, skąd w ogóle wziął się ten stołek dla Sobiesiakówny, a to jest w tej sprawie kluczowe. Bo wtedy kiedy Rosół wysyłał Leszkiewiczowi CV Sobiesiakwny, stanowisko, które miała objąć było jeszcze zajęte, przez Piotra Goska, zresztą jednego z współautorów listu do Ministerstwa Skarbu Państwa postulującego - w imieniu Totalizatora - wprowadzenie w ustawie udogodnień umożliwiających uruchomienie wideoloterii. Kto i kiedy zdecydował o zwolnieniu Piotra Goska? Kto wiedział o tych planach? Dlaczego Gosek został zwolniony? Czy dymisja Goska miała związek z jego pismem ws. wideoloterii?
15 czerwca 2009 Ministerstwo Skarbu Państwa ogłasza nabór na członka Rady Nadzorczej Totalizatora. W komunikacie o wszczęciu otwartego postępowania kwalifikacyjnego podaje informację, że przewiduje powołanie jednej osoby. Rusza konkurs. Kto i kiedy zdecydował o zmianach z składzie Rady Nadzorczej? Czy od początku planowano wymianę dwóch osób, czy druga została "dobrana" później? Jeśli od początku planowano wymianę dwóch członków Rady Nadzorczej, dlaczego konkurs ogłoszono tylko na jedno miejsce?
26 czerwca Marcin Rosół wysyła maila do nadzorującego Totalizator Wiceministra Skarbu Państwa Adama Leszkiewicza w sprawie konkursu, który zostanie ogłoszony za miesiąc, na stanowisko, które się zwolni za kilka dni. "W załączeniu przesyłam CV osoby rekomendowanej przez MSiT do zarządu Totalizatora, napisz mi proszę, w jakim terminie może nastąpić wybór?". Ministerstwo Sportu zapytane o tę korespondencję twierdzi, że jej nie ma, a minister Drzewiecki wypiera się udzielenia rekomendacji Sobiesiakównie, wskazując, że była to samowolka Marcina Rosoła. Skąd Marcin Rosół wiedział, że za kilka dni Adam Leszkiewicz zwolni członka zarządu Totalizatora i zrobi się miejsce dla Sobiesiakówny? Czy Adam Leszkiewicz zgłosił przełożonemu, że Minister Sportu wysyła maile z rekomendacjami na stanowisko, na które nabór nie został nawet ogłoszony, a jeśli zostanie ogłoszony, będzie miał charakter otwartego konkursu? Jakie konsekwencje wyciągnął Mirosław Drzewiecki wobec podwładnego w tak oczywisty sposób przekraczającego uprawnienia i wypowiadającego się w imieniu ministerstwa, choć ono podobno żadnego stanowiska w tej sprawie nie zajęło, a gdyby zajęło byłoby to niezgodne z prawem?
29 czerwca Ministerstwo Skarbu Państwa ogłasza wyniki pierwszego etapu naboru do Rady Nadzorczej Totalizatora Sportowego. O jedno miejsce rywalizuje 7 osób.
30 czerwca Wiceminister Skarbu Państwa Adam Leszkiewicz odbywa Zwyczajne Zgromadzenie Wspólników Totalizatora Sportowego. Odwołuje dwóch członków Rady Nadzorczej i powołuje na ich miejsce Pawła Łatacza (wziął udział w postępowaniu kwalifikacyjnym i był na krótkiej liście) oraz Monikę Rolnik (nie brała udziału w żadnym postępowaniu kwalifikacyjnym). Na tym samym posiedzeniu zwolniony zostaje także członek zarządu Piotr Gosek. Wszystkie zmiany personalne mają wspólny cel "usprawnienie działania tych organów oraz polepszenie współpracy pomiędzy nimi. Za tą decyzją stała potrzeba faktycznej poprawy efektywności działania nie tylko od strony prawnej ale i relacji pomiędzy członkami organów". Co było impulsem do takiego usprawniania? Dlaczego padło na te właśnie osoby? Kiedy zdecydowano, że oprócz powołania jednej osoby wyłonionej w konkursie, powołana zostanie także Monika Rolnik? Czy Minister Skarbu Państwa mógł odwołać Członka Zarządu, gdy umowa spółki Totalizator Sportowy mówi, że jest to kompetencja Rady Nadzorczej, a właściciel może Członka Zarządu najwyżej zawiesić?
1 lipca Tego dnia został odczytany i podpisany akt notarialny zawierający protokół Zwyczajnego Zgromadzenia Wspólników. Ryszard Sobiesiak jest ze wszystkim na bieżąco, bo jeśli wierzyć notatce Mariusza Kamińskiego tego samego dnia w rozmowie ze Sławomirem Sykuckim dowiaduje się, że "...wybrali nową Radę Nadzorczą. Wybrali jedną dziewczynę od "Drzewka", tak nie do końca zgodnie z prawem ale wybrali". Do dymisji podaje się dotychczasowy Przewodniczący Rady Nadzorczej Totalizatora Andrzej Rzońca, na jego miejsce Adam Leszkiewicz powoła Barbarę Kołtun, wieloletnią pracownicę Ministerstwa Skarbu Państwa. Skąd Sobiesiak wiedział tego samego dnia kiedy notariusz odczytywał protokół jakie są decyzje ministra Leszkiewicza? Dlaczego mówił, że Rolnik została wybrana "tak nie do końca zgodnie z prawem"? Dlaczego Rzońca podał się do dymisji?
21 lipca Rada Nadzorcza wszczyna postępowanie kwalifikacyjne na stanowisko Członka Zarządu odpowiedzialnego za sprzedaż i marketing. Prawie miesiąc po tym jak CV kandydatki jest już u odpowiedzialnego za Totalizator wiceministra Leszkiewicza.
14 - 16 sierpnia Sobiesiak dopytuje czy jego córka ma składać papiery, termin mija 17 sierpnia. Sobiesiak nie potrzebuje zgody Rosoła, pytania muszą więc dotyczyć szans córki. A szanse nie zależą od Rosoła tylko od 5 osób, z których bezpośredni wpływ może mieć na jedną (Monikę Rolnik), dwie to przedstawiciele Leszkiewicza (Kołtun i Łatacz),
17 sierpnia Sobiesiakówna (i 10 innych osób) składa papiery w otwartym konkursie.
18 sierpnia Rada Nadzorcza ustala zasady przeprowadzenia rozmowy kwalifikacyjnej.
19 sierpnia Magdalena Sobiesiak zostaje zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną na 26 sierpnia.
20 - 24 sierpnia Rosół bezskutecznie próbuje łapać Leszkiewicza na urlopie.
24 sierpnia Rosół umawia się w sekretariacie Leszkiewicza na pierwszy wolny termin po powrocie wiceministra z urlopu. Tego samego dnia wieczorem spotyka się z "Pędzącym Króliku" z Sobiesiakówną i prosi ją, żeby się wycofała z konkursu.
25 sierpnia Rosół odwiedza Leszkiewicza aby mu powiedzieć, że Sobiesiakówna wycofuje się z konkursu. Według "Dziennika" rozmowa trwa siedem minut.
26 sierpnia Magdalena Sobiesiak składa pisemną rezygnację na ręce Barbary Kołtun, Przewodniczącej Rady Nadzorczej. I tu mała uwaga. Wiemy, co Rosół powiedział Leszkiewiczowi 25 sierpnia, ale przestrzegałabym przed przyjmowaniem, że dokładnie tego samego chciał od niego gdy wydzwaniał go na urlopie. Ponieważ się nie dodzwonił, nie wiemy o czym chciał z nim rozmawiać. Niewykluczone, że wcale nie o wycofaniu się Magdaleny Sobiesiak, ale przeciwnie, o tym jak można jej pomóc wygrać. Rada Nadzorcza Totalizatora, w której Leszkiewicz ma swoich przedstawicieli, w tym Przewodniczącą, ustala nie tylko zasady przeprowadzenia rozmów kwalifikacyjnych (co zrobiła 18 sierpnia), ale także listę takich samych siedmiu pytań jakie dostają na piśmie wszyscy kandydaci 26 sierpnia. Kandydat, który znałby pytania wcześniej, albo pod którego niektóre z nich byłyby ułożone, miałby ogromną przewagę nad pozostałymi. Jeśli przedsięwzięcie miało się udać, trzeba było dla Sobiesiakówny pozyskiwać głosy członków Rady Nadzorczej, i informacje pozwalające jej łatwiej przejść przez rozmowę kwalifikacyjną, na przykład to jakie będą pytania, jacy są kontrkandydaci, itp. Nie wykluczałabym więc, że w dniach 20-24 sierpnia Rosół chciał od Leszkiewicza czegoś zupełnie innego niż to, z czym ostatecznie do niego przyszedł 25 sierpnia. Sytuacja była dynamiczna i przez te kilka dni mogła się zmienić o 180 stopni. Zwracam na to uwagę, żebyśmy się nie zafiksowali na 20 sierpnia jako dacie przecieku do Rosoła, bo wcale nie musiało tak być. Na czuja, data ta musi być dużo bliższa wycofania się Sobiesiakówny, które było tego bezpośrednią konsekwencją. Być może Drzewiecki zorientował się, że coś jest nie tak już 19 sierpnia, może nawet wtedy powiedział o tym Rosołowi, ale nie oznacza to, że od razu zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, i podjęli radykalne decyzje. Sobiesiakówna w Totalizatorze to była wielka szansa hazardziarzy, którzy mieli na usługach Drzewieckiego i Rosoła, nie zrezygnowaliby tak łatwo. Może więc przeciek miał dwa etapy. Pierwszy, ten "aksamitny" od Tuska, kiedy się zorientowali, że coś śmierdzi, ale nie wiedzieli wszystkiego, i drugi, kiedy po sprawdzaniu źródeł smrodu dotarło do wszystkich, że sprawa jest poważna i trzeba się zwijać ze wszystkim. Tusk mógł dać tylko delikatny sygnał, Sobiesiak miał mnóstwo innych możliwości sprawdzania jak się sprawy mają. Choćby przez zaprzyjaźnionych prokuratorów, w końcu o wszystkim co robiło CBA najlepiej - oprócz samego CBA - wiedziała Prokuratura Krajowa. Jeśli się zgadzamy, że forsowanie Sobiesiakówny to coś więcej niż kumoterstwo i szukanie ciepłej posadki dla córki kumpla, to trzeba się temu przyjrzeć całościowo bo jest oczywiste, że wysiłkiem samego Rosoła i "Drzewka" nie mogło się to udać. Potrzebne były liczne decyzje Ministerstwa Skarbu, i głosy jego przedstawicieli. Przed przesłuchaniem Rosoła i Leszkiewicza komisja śledcza powinna odrobić zadanie domowe i przyjrzeć się pozostałym dokumentom konkursowym, do których ja już nie miałam dostępu, ale może je bez problemu dostać każdy poseł wchodząc na legitymację poselską do Totalizatora Sportowego. Warto też prześledzić powody zmian personalnych w Totalizatorze, dokonanych w tym gorącym okresie przez wiceministra Leszkiewicza, bo to za jego sprawą zwolnił się stołek dla Sobiesiakówny, a do Rady Nadzorczej mającej podejmować decyzje w sprawie jego obsadzenia weszła "dziewczyna od Drzewka" i podwładna Leszkiewicza z Ministerstwa Skarbu Państwa. Daleka jestem od posądzania o cokolwiek Leszkiewicza, bo nie mam ku temu podstaw, a wszystko może być zbiegiem okoliczności. Jeśli jednak ministerstwo podejmuje decyzje umożliwiające Rosołowi przeprowadzenie całej akcji, to trzeba się dokładnie przyjrzeć czy ktoś nie miał ponadstandardowego wpływu na te decyzje. Jeśli mogę coś podpowiedzieć, komisja śledcza powinna poprosić o komplet wewnętrznych dokumentów Ministerstwa Skarbu Państwa dotyczących Totalizatora z okresu maj - sierpień 2009, żeby można było prześledzić jak zapadały decyzje udokumentowane potem w akcie notarialnym z 1 lipca. Jakieś powody musiały być, powinny zatem istnieć notatki służbowe dokumentujące proces podejmowania kluczowych decyzji w sprawie zmian personalnych na najważniejszych stanowiskach w ważnej spółce Skarbu Państwa. Mam wrażenie, że kluczowym momentem dla losów ustawy hazardowej nie był wcale 14 sierpnia, ani 30 lipca, tylko 13 maja. To data, która zdaje się spinać kilka wątków. KATARYNA
Co nieco o dziennikarskich hienach Redaktorzy "Super Expressu" opublikowali na pierwszej stronie wstrząsające zdjęcie zwłok Krzysztofa Olewnika. Gdyby ktoś słabo widział, bardzo szczegółowo je opisano. Pretekstem do publikacji była krytyka policyjnego miesięcznika "997", który owe zdjęcie zamieścił. Redaktorzy "SE" nie omieszkali powiadomić o tej karygodnej publikacji ojca Krzysztofa Olewnika, który wyraził swoje oburzenie zamieszczone pod tymże zdjęciem. Zdjęcie Krzysztofa Olewnika jest szokujące, a zamieszczenie w miesięczniku "997" świadczy o głupocie redakcyjnych policjantów. Święte "oburzenie" redaktorów "Super Expressu" jest pełne h...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]