145. Cornick Nicola - Kochanek lady Allerton(Najwyższa stawka) -Waśń rodowa1, harlekinum, Harlequin Romans ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nicola Cornick

Kochanek lady AllertonROZDZIAŁ PIERWSZY

Doroczny bal dam podejrzanej konduity zwanych niekiedy córami Koryntu z oczywistych względów nie cieszył się dobrą sławą w eleganckich kręgach. Żadna ze szlachetnie urodzonych debiutantek nie wpisała go do swego karnetu to­warzyskich wydarzeń, choć ich zdegustowane przyjwoitki chętnie powtarzały, że nie licząc ekskluzywnych klubów, je - dynie tam można spotkać wszystkich wartych zainteresowania kawalerów. Najbardziej niedostępni panowie, którzy lę­kali się wstąpić w progi szacownych domów, mknęli ocho­czo na tę osobliwą maskaradę, która obiecywała moc niezwy­kłych wrażeń. Był późny wieczór, gdy Markus, szósty earl Trevithick wszedł do Argyle Rooms i wmieszał się w tłum utracjuszy. Nie był głodnym nowych doznań młodzieniaszkiem, nie szu­kał też kochanki, więc zjawił się, kiedy mu przyszła ochota, zamiast z pierwszymi szturmować frontowe drzwi.

Bogato udekorowana i ozdobiona kolumnami sala balowa sprawiała wrażenie równie wyzywającej jak podobne do raj­skich ptaków frywolne damy, które się tam zleciały. Markus zdawał sobie sprawę, że wzbudza ich zainteresowanie. Był wysoki, postawny, więc jego powierzchowność zwracała uwagę, lecz nie uważał tego za powód do dumy. Zebrane w sali kokoty już o nim szeptały, ale wiedział, że część z nich szybko straci chętkę na bliższą znajomość, bo powo­dowała nimi raczej zachłanność niż żądza. Był przystojny i utytułowany, ale nie miał grosza przy duszy, ponieważ odziedziczony majątek okazał się zadłużony i mocno zaniedbany.

- Utknąłeś na wsi, kuzynie? Doszły mnie słuchy, że wciąż jesteś na północy!

Młodszy o parę lat Justyn Trevithick poklepał Markusa po ramieniu. Ojciec tego pierwszego, skandalista Freddie Trevithick, stryj Markusa, ożenił się z własną gospodynią. Ku­zyni nie znali się w dzieciństwie, bo wicehrabia Trevithick, ojciec starszego z chłopców, nie pochwalał obyczajowej swobody brata i uparcie odmawiał spotkania z bratankiem. Dwudziestodwuletni Markus natknął się na Justyna w klubie i natychmiast szczerze go polubił ku wielkiemu rozbawieniu wytwornego towarzystwa i czarnej rozpaczy pruderyjnych rodziców. Po jedenastu latach znajomości nadal się przyjaźnili.

Obaj mieli charakterystyczne rysy i pociągłe twarze Trevithicków, lecz różnili się wyglądem. Markus był czarno­okim brunetem, a u Justyna zwracały uwagę jasne włosy i piękne zielone oczy, które miał po matce. Czarowi jej spojrzenia dał się kiedyś uwieść lord Freddie.

Justyn odwrócił się, wziął dwa kieliszki z tacy przecho­dzącego kelnera i podał jeden kuzynowi, który uśmiechnął się i pochylił ciemną głowę.

- Niedawno wróciłem z Cherwell - odpowiedział. - Zo­stałem tam dłużej, niż planowałem. Dzierżawcy od pewnego czasu kradli, ile się dało, więc nieźle się obłowili. Ale to już przeszłość - dodał. - Taka sytuacja więcej się nie powtórzy!

- Nie sądzę, żeby dziadek choć raz odwiedził tamten dom. Pod koniec życia w ogóle nie opuszczał Trevithick. Nieuczciwi dzierżawcy natychmiast to wykorzystali.

Markus kiwnął głową. Minął już rok i trzy miesiące, od­kąd przejął spadek. Szybko zorientował się, że starcza sła­bość, która naznaczyła kilka ostatnich lat życia poprzedniego lorda Trevithicka, dla wielu była zachętą do poważnych na­dużyć. Cóż za ironia losu, że dziadek, nazywany Wrednym Lordem, na starość sam padł ofiarą kombinatorów. Jego wło­ści obejmowały wiele majątków i dlatego Markus jeszcze nie ogarnął wszystkiego. Nadal ciągnęło się za nim sporo niezakończonych spraw. Wiele było miejsc, których nie zdążył od­wiedzić.

- Zostaniesz w Londynie na czas karnawału? - zapytał Justyn.

- Powinienem, bo Nelly jest debiutantką. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie...

- Lady Trevithick?

Markus upił spory łyk wina i skrzywił się wymownie.

- Trudno jest po piętnastu latach swobody ponownie mieszkać z matką pod jednym dachem! Poprosiłem Gowera, aby mi znalazł ładne mieszkanie, najlepiej w odległej dzielnicy.

- U Almacków widziałem dziś Eleonorę. Byłem u nich wcześniej - powiedział Justyn, taktownie zmieniając temat. Starał się ukryć złośliwy uśmieszek. - Pershore i Harriman zaprosili ją do tańca. Miała spore powodzenie. Nic dziwne­go. W naszej rodzinie wszyscy są urodziwi!

Markus wybuchnął śmiechem.

- Mama jest w kropce, bo nie wie, które z nas usilniej namawiać do małżeństwa. Odnoszę wrażenie, że z moją sio­strą pójdzie jej łatwiej. Ja na razie nie mam zamiaru się żenić.

- Tutaj z pewnością nie spotkasz odpowiedniej kandy­datki - zauważył Justyn, odwracając się, żeby spojrzeć na piękne panie. - Ale gdybyś chciał się zabawić...

- Owszem. - Markus przyjrzał się wymalowanym koko­tom. - Na razie nie zamierzam dodatkowo komplikować so­bie życia.

- Widzę jedną, która byłaby tego warta!

Markus popatrzył w tę samą stronę. Na zatłoczonym par­kiecie tancerze wirowali w takt walca, który stanowił dobrą wymówkę do śmiałych umizgów. Wyróżniała się wśród nich jedna para, tańcząca z wdziękiem i znajomością sztuki, a za­razem nadzwyczaj przyzwoicie. Mężczyzna był wysoki i szczupły. Markus nie przypominał sobie, żeby go kiedykol­wiek spotkał. Partnerka nieznajomego wydała mu się bardzo interesująca.

Górowała wzrostem nad większością pań obecnych w sali balowej. Markus mierzył ponad metr osiemdziesiąt, a ona wydawała się niewiele niższa. Twarz zasłoniła srebrzystą ma­ską, a na ramionach miała domino tej samej barwy, które roz­wiewało się w tańcu, ukazując dobraną pod kolor i świetnie skrojoną jedwabną suknię. Modna kreacja podkreślała figurę, szczupłą, a zarazem przyjemnie zaokrągloną. Jasną cerę oży­wiały rumieńce, a gęste kruczoczarne loki tworzyły skompli­kowaną koafiurę. Markusa kusiło, żeby powyciągać z niej szpilki i rozpuścić starannie utrefione włosy. Uśmiechnął się na myśl o tym. Obserwując innych panów, zorientował się, że oni także rozbierają wzrokiem zgrabną dziewczynę. Być może mieli dawniej okazję spróbować zakazanego owocu.

Owa panna królowała na maskaradzie wydanej przez kokoty, więc z pewnością nie była damą. Wzruszył ramionami. Mniejsza z tym, ilu miała przed nim. Liczyło się jedynie to, że odtąd będzie należała do niego.

- Zapatrzyłeś się, Markusie? - spytał kpiąco Justyn. On również przyglądał się tańczącej parze. - Z tego, co słysza­łem, jesteś dziesiąty w kolejce ubiegających się o łaski tej śli­cznotki.

- Nie zamierzam tak długo czekać - mruknął Markus, nie odrywając wzroku od twarzy nieznajomej. - Kim ona jest?

- Nie mam pojęcia - odparł rozbrajająco Justyn. - Nikt tego nie wie. Wszyscy prześcigają się w domysłach, ale nie znają nawet jej imienia.

- Kto jej towarzyszy?

Justyn wybuchnął śmiechem, ubawiony natarczywą inda­gacją.

- Tym razem potrafię zaspokoić twoją ciekawość. Ten szczęściarz nazywa się Kit Mostyn. Szkoda, że nasze rodziny są skłócone, więc nie możemy poprosić, żeby nas przedstawił swojej pani.

Markus z niedowierzaniem popatrzył na kuzyna, a potem sam wybuchnął śmiechem.

- Mostyn! A to doskonale! W takim razie odebranie mu tej kobiety podwójnie mnie ucieszy.

Zdumiony Justyn uniósł brwi.

- Co to znaczy, Markusie? Planujesz miłosny podbój czy kampanię wojenną?

- Jedno i drugie - odparł bez namysłu. - Podobno na wojnie i w miłości wszystkie chwyty są dozwolone. Tak mó­wią, a zatem...

Tancerze wirowali teraz bliżej nich, więc można było z bliska przyjrzeć się czarującej nieznajomej, którą trzymał w objęciach lord Mostyn. Rozmawiała z nim i uśmiechała się promiennie. Markus nie żywił osobistej urazy do Kita Mostyna, lecz ich rodziny od wieków wiodły spór. Nie znał szczegółów, ale przyszło mu do głowy, że najwyższa pora zapomnieć o zadawnionych urazach. Odczekał, aż tańcząca para znajdzie się obok niego, i ukłonił się lekko, żeby zwró­cić na siebie uwagę damy. Popatrzyła na niego, a ich spoj­rzenia spotkały się na moment. Szybko odwróciła głowę, ale zapamiętał jej oczy: duże, zamglone, o srebrzystoszarych tę­czówkach, nieco ciemniejszych niż jedwab sukni. Wkrótce ponad ramieniem swego tancerza rzuciła mu spojrzenie, któ­re natychmiast określił jako zachęcające.

- Wpadłeś jej w oko. Twój pierwszy sukces - zauważył Justyn.

Markus podzielał jego zdanie. Odprowadził wzrokiem pa­rę, która zeszła z parkietu i zatrzymała na jego skraju, a potem bez pośpiechu ruszył w ich stronę.

- Witaj, Mostyn. - Kpiący ton sprawił, że młodzieniec znieruchomiał na moment, a potem sztywno oddał ukłon. Markus popatrzył na jego towarzyszkę, bo z nich dwojga je­dynie ona go ciekawiła. Z bliska wydała mu się znacznie młodsza, ale po chwili uznał, że sprawiła to głównie otacza­jąca ją aura niewinności niż młodzieńcze zachowanie. Pomy­ślał ironicznie, że wybranemu przez nią szczęściarzowi przyjdzie słono płacić za te atuty.

Wyciągnął rękę. Po chwili wahania podała mu dłoń.

- Markus Trevithick, do usług łaskawej pani. Czy mogę prosić o kolejny taniec?

Mostyn ukradkiem rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, ale nie zwróciła na to uwagi. Uśmiechnęła się do Markusa czarująco, choć bez kokieterii. Przyznał niechętnie, że zachowy­wała się, jakby przyszła na bal dobroczynny, a nie na maska­radę dam z półświatka. Na uśmiechniętej twarzy pojawił się nagle uroczy dołek.

- Dzięki, milordzie. Jestem zachwycona.

Skłonił się lekko i poprowadził ją na parkiet, gdzie tance­rze stawali już do kadryla. Markus zachwycał się jej wdzię­kiem i naturalnością, lecz po chwili opadły go wątpliwości. Cóż z tego, że wydaje się skromna i godna szacunku? Osob­liwy znalazła sposób, żeby się wyróżnić z tłumu kokot i pod­bić swoje akcje. Tak czy inaczej zdolności aktorskie tej śli­cznotki nie miały dla niego znaczenia. Zakładał, że wkrótce dojdzie z nią do porozumienia. Im szybciej, tym lepiej.

Z każdą chwilą budziła w nim większe pożądanie. Kusiło go, żeby pocałować ją w usta.

- Czy wolno zapytać, jak się pani nazywa? - spytał ci­cho. - Ja się przedstawiłem.

Gdy podniosła zamglone szare oczy, pod wpływem jej spojrzenia zrobiło mu się gorąco.

- Mam na imię Elizabeth, milordzie - odparła z uśmie­chem, znów ukazując śliczny dołek. - Wszyscy mówią do mnie Beth.

- Tak? I co dalej...

- Nic więcej panu nie powiem - odparła po chwili namy­słu. - Na maskaradzie należy zachować incognito. Pan zła­mał zasady, ujawniając imię i nazwisko.

Markus wybuchnął głośnym śmiechem, bo przywykł bez oporów łamać zasady dobrego tonu, które mu nie odpowiadały.

- Kim jest dla pani Mostyn? - zapytał, gdy spotkali się w tańcu po kolejnej figurze. - Chciałbym to wiedzieć, nim wejdę mu w drogę.

Jej dłoń lekko drgnęła pod jego palcami, a potem wysu­nęła się z uścisku, bo zapowiedziano chwilową zmianę part­nerów.

- Kit jest mi bardzo bliski - odparła wymijająco przy ko­lejnym spotkaniu.

- Rozumiem.

- Nie sądzę. - Znów przeszyła go srebrzystym spojrzeniem. - To mój serdeczny przyjaciel. Prawdziwy powiernik.

Dawny kochanek, domyślił się Markus. To wyjaśnia, dla­czego czują się w swoim towarzystwie tak swobodnie, cho­ciaż brak między nimi erotycznego napięcia. Wulkan namięt­ności przygasł, pozostał tylko płomyk serdecznej przyjaźni. Markus był zazdrosny o dawne uniesienia tamtych dwojga. Chociaż słowa dziewczyny mogły również oznaczać, że teraz nie ma nikogo...

- Czy jest w pani życiu ktoś inny? - Głupie pytanie! Ma zapewne kilku wielbicieli hojnie płacących za jej łaski.

- Milordzie, nie będziemy dyskutować o tym na parkie­cie.

Markus długo patrzył jej w oczy.

- A więc porozmawiajmy na osobności. Przyznam, że bardzo mi to odpowiada...

Czekał na jakiś znak z jej strony, uśmiech albo skinienie. Beth przez kilka chwil zastanawiała się nad odpowiedzą, a potem kiwnęła głową.

- Doskonale. W końcu korytarza jest gabinet...

- Wiem.

Kolejne skinienie. Gdy walc dobiegał końca, Beth wy­mknęła się z tanecznego kręgu i opuściła salę balową. Mar­kus odczekał moment i poszedł za nią, oglądając się, żeby sprawdzić, czy nie jest obserwowany. Na szczęście inni za­jęci byli własnymi amorami, więc nikt się nim nie zajmował.

Szedł korytarzem, mijając pary złączone mocnym uści­skiem. Machinalnie liczył czarne i białe płyty, którymi na po­dobieństwo szachownicy wyłożony był korytarz. Wydawało mu się, że do przytulnego gabinetu prowadzą trzecie drzwi po lewej stronie i rzeczywiście spostrzegł w ostatniej chwili, jak znika za nimi brzeg srebrzystego domina. Beth zostawiła uchylone drzwi.

Uśmiechnął się do siebie. Początki nowej znajomości za­powiadały się obiecująco. Był nieufnym cynikiem, ale musiał przyznać, że damę o srebrzystych oczach rzeczywiście ota­czała aura tajemnicy. Może chodziło jej o to, żeby rozbudzić apetyty bardziej wyrafinowanych kochanków? Pogratulować pomysłu! Nawet taki światowiec jak Markus, znużony uro­kami wielkiego świata, odczuwał miłe podniecenie. Przy­spieszył kroku, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

Beth stała przy oknie. Wyjęła kostkę do gry z pozostawio­nego na stole pudełka i podrzucała jedną ręką. Gdy wszedł, nie podniosła głowy. Przez moment wydawało mu się, że jest wystraszona i zdenerwowana, ale to wrażenie zaraz minęło.

- Chcesz zagrać, kochanie? - zapytał, podchodząc bliżej.

Obrzuciła go badawczym spojrzeniem i długo nie odwra­cała wzroku tak samo jak w sali balowej. Markus nie krył rozbawienia. Niewielu znał mężczyzn i jeszcze mniej kobiet zdolnych do wzrokowego pojedynku. Dziewczyna ukryta za srebrzystą maską patrzyła śmiało i uporczywie.

- Milordzie, czy naprawdę interesuje pana taka gra?

Rozmowa stawała się dwuznaczna. Markus docenił by­strość swej wybranki i uznał, że zdobywanie kobiety ro­zumnej jest niezwykle interesujące. Zastanawiał się, czy ona wie, z kim ma do czynienia. Podał tylko imię i nazwisko, nie wspominając o tytule. Całkiem prawdopodobne, że wcześ­niej zebrała o nim informacje. Uświadomił sobie, że od po­czątku przyglądała mu się z ciekawością. Nie był na tyle za­dufany w sobie, by sądzić, że wpadł jej w oko, więc posta­nowiła go uwieść. Być może znała stan jego finansów i do­szła do wniosku, że wobec szlacheckiego tytułu i miłej powierzchowności ewentualnego kochanka skromne docho­dy nie stanowią większego problemu. A zresztą majątek, choć zaniedbany, przynosił jednak zyski, więc mogła liczyć na pewną sumkę.

Popatrzył jej w oczy i odparł z pogodnym uśmiechem:

- Tak, chętnie zagram. Co pani najbardziej odpowiada? Nieznajoma także poweselała, a dołek znów ukazał się obok kącika pięknie wykrojonych ust. Markus zapragnął na­gle zrezygnować ze stopniowego podboju i natychmiast ją pocałować. Ryzykowna taktyka, która mogła skończyć się niepowodzeniem, a zarazem kuszące wyzwanie. Zrobił krok w jej stronę, ale cofnęła się natychmiast.

- Lubię hazard - oznajmiła chłodno, bawiąc się kostką. - Tylko jeden rzut. Zwycięzca bierze wszystko.

Markus wahał się. Z jej słów jasno wynikało, że sama bę­dzie stawką w tej grze. Podobała mu się myśl, że po zwycię­skim rzucie mógłby ją mieć za darmo. Później dostałaby pre­zenty: dom, powóz, biżuterię...

Gdyby jednak wygrała zakład...

- Odpowiadają mi pani warunki, ale nim rzucę kostką, muszę wiedzieć, czego pani zażąda, jeśli przegram - tłuma­czył bez pośpiechu. - Nie jestem bogaczem. W razie wygra­nej czym się pani zadowoli, kochanie?

Spokojnie czekał, aż dziewczyna wymieni fant. Może bę­dzie to brylantowy naszyjnik, znacznie cenniejszy niż sznu­rek niezbyt kosztownych, ale wytwornych pereł, które ota­czały jej szyję.

Podeszła tak blisko, że poczuł jej perfumy. Była to subtelna, lecz uderzająca do głowy woń jaśminu i różanych płatków, a także zapach skóry jakby rozgrzanej słonecznymi promienia­mi. Mniejsza o stawkę. Naprawdę warto zaryzykować.

- Nie zagarnę pańskiego majątku - odparła pogodnie. - Chcę tylko małej jego cząstki. Da mi pan wyspę Fairhaven.

Markus popatrzył na nią z niedowierzaniem. Pośrednio zyskał odpowiedź na pytanie, czy dziewczyna wie, z kim ma do czynienia, ale jej prośba była osobliwa.

Nie zdążył jeszcze odwiedzić Fairhaven, ale wiedział, że smaganą falami wysepkę pośrodku Kanału Bristolskiego za­mieszkuje garstka ludzi hodujących owce; i to wszystko. Nie miał pojęcia, dlaczego kurtyzana interesuje się takim pustko­wiem.

Zdrowy rozsądek podpowiadał, że trzeba z nią porozma­wiać i rozwikłać zagadkę, ale zmysły upojone zwodniczą wonią perfum zachęcały, aby zaniechać sprzeciwu i przyjąć jej warunki, bo zwycięstwo i tak jemu przypadnie. Gdyby został pokonany, na pewno zdołałby ją przekonać, żeby go pocieszyła. Teraz nie pora dywagować o posiadłościach, sko­ro największym pragnieniem Markusa było wziąć Beth w ra­miona. Resztą zajmą się później jego prawnicy.

- Zgoda - powiedział, wolno kiwając głową. - Czy jest pani osobą wiarygodną?

Dopiero teraz odwróciła głowę, unikając jego wzroku.

- A czy pan dotrzymuje słowa?

Markus wybuchnął śmiechem. Mężczyźnie takie pytanie nie uszłoby płazem, ale w tym wypadku sam był sobie winien, bo pierwszy zakwestionował prawdomówność dziewczyny.

- Ja również nie unikam odpowiedzialności - zapewnił i ujął piękną dłoń, która lekko drżała. Złożył na niej pocału­nek. - Ale nie odpowiedziała pani na moje pytanie.

Otworzyła szeroko oczy, jakby ogarnął ją strach, lecz po chwili odzyskała spokój i uniosła dumnie głowę.

- Ureguluję dług... jeśli przegram.

Markus kiwnął głową i przyciągnął ją bliżej. Oparła dło­nie na jego torsie.

- Dostanę zadatek? - spytał zmienionym głosem.

- Lepiej nie. Jeśli pan przegra, a istnieje taka możliwość, zwiększy to ogólną wartość długu. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Skoro jednak chce pan zaryzykować...

Markus zdecydował w mgnieniu oka, że jest na to goto...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • legator.pev.pl