148. Marshall Paula - Królewski sezon 4 - Pod szcześliwą gwiazdą, harlekinum, Harlequin Romans Historyczny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PAULA MARSHALL
POD SZCZĘŚLIWĄ GWIAZDĄ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wczesna jesień, 1600 rok
- Jeszcze raz, panie, prosimy, zaśpiewaj to raz jeszcze!
Martin Chancellor, korsarz, kupiec i poeta, miło spędzał
czas w karczmie Pod Bykiem w Deptfordzie, nieopodal do
mu, w którym w tajemniczych okolicznościach zmarł Chri-
stopher Marlowe. Martin od wielu dni się nie golił i miał na
sobie zniszczony strój prostego marynarza. Jedyną należącą
do niego rzeczą, która przedstawiała jakąkolwiek wartość,
była lutnia. Grał na niej, by zabawić biesiadników licznie
zgromadzonych w obskurnej salce.
Martin rozparł się wygodnie w fotelu. W jednej dłoni trzy
mał kufel piwa, drugą energicznie machał, dziękując publicz
ności za uznanie. Gdy w końcu zapadła cisza, oznajmił:
- Dostojni panowie, dbam o to, by się nie powtarzać, dla
tego za chwilę, kiedy zwilżę gardło, usłyszycie inną pieśń.
Tym razem zaśpiewam własną kompozycję.
Słuchacze byli zachwyceni, że określił ich mianem „do
stojnych panów", gdyż nie zasługiwali na tę godność. Po
słusznie zamilkli, skuszeni perspektywą dalszych atrakcji.
Tymczasem Martin skupił uwagę na trunku oraz na obser
wacji twarzy w tłumie. W drodze do karczmy miał nieprzy-
5
jemne wrażenie, że ktoś go śledzi, lecz gdy odwracał głowę,
nie widział niczego podejrzanego.
Wysączył trunek i sięgnął po lutnię, gotowy do wystę
pu. Miał donośny baryton, którym ożywił niejedną nudną
chwilę na rozmaitych statkach i okrętach.
- Jak zapowiedziałem, dostojni panowie - przemówił -
teraz zaśpiewam własną pieśń, dedykowaną damie mego
serca.
Bez dalszej zwłoki przystąpił do wykonywania utworu.
„Gdy oczy mej pani wielbią pieśni nuty,
Ni słowa w nich nie ma o innych walorach,
Dlatego gorliwie ja czczę atrybuty,
Co w łoża skrytości okazać jest skora..."
Zebrani ryknęli śmiechem. Tłukli kuflami o stoły, wzno
sili donośne okrzyki aprobaty i dalszy ciąg piosenki znikł
w ogólnej wrzawie. Goście, którzy zajmowali najodleglej
sze miejsca, nie kryli niezadowolenia i na próżno skarży
li się głośno, że nic nie słyszą, bo inni słuchacze zagłusza
ją pozostałe zwrotki. Namawiany do bisu Martin odmówił
z uśmiechem.
- Za późno - oznajmił i wstał. - Jestem zbyt zmęczony.
Pora do łoża. - Wymownie mrugnął okiem do publiczno
ści, zarzucił lutnię na ramię i dyskretnie się upewnił, że jego
niewielki sztylet jest na swoim miejscu na wypadek prob
lemów w drodze do domu. Przed wyjściem rzucił na ladę
garść monet, aby karczmarz ugościł kilka osób stojących
najbliżej. Ten wielkopański gest wywołał następną falę en
tuzjazmu.
Przed karczmą odetchnął głęboko i ruszył ku najbliż
szym schodkom nad brzeg Tamizy, gdzie mimo późnej
6
godziny powinna czekać łódź, która przewiozłaby go do
tymczasowego lokum, domku przy jednej z uliczek lon
dyńskiego City.
Nim dotarł na nabrzeże, usłyszał za plecami pospiesz
ne kroki. Odwrócił się znienacka i ujrzał potężnie zbudo
wanego mężczyznę, który podążał ku niemu ze wzniesio
nym nożem. Napastnik popełnił błąd: atak z góry zapewne
doskonale sprawdziłby się w wypadku większości ofiar rze
zimieszka, lecz Martin miał wprawę w nieczystej walce.
Z miejsca sięgnął po sztylet, ale nie pchnął mężczyzny, tyl
ko z całej siły wymierzył mu cios ciężką rękojeścią w twarz.
Trafił bandytę w nos: strumień krwi momentalnie po
płynął na ziemię, a zamroczony łotr chwiejnie zrobił krok
do tyłu i upuścił nóż. Martin chwycił lewą rękę napastnika,
wykręcił mu ją za plecami, obrócił sztylet i przytknął ostrze
do szyi mężczyzny.
- A teraz mów, dlaczego nie miałbym od razu poderżnąć
ci gardła - syknął.
- Panie, chciałem odebrać ci sakiewkę, nie życie - wy
krztusił złodziej.
- Ciekawe, czemu ci nie wierzę - mruknął Martin. - Za
płacono ci, żebyś mnie zabił? Mów, nim z tobą skończę.
Jeszcze masz szansę przeżyć.
- Daj słowo, panie - stęknął bandyta.
- Masz moje słowo. Gadaj, bo zmienię zdanie.
- Powiem prawdę, panie. Nie wiem, kim był ten mężczy
zna. Niski, kosztownie odziany, dał mi kilka monet, bym
cię zabił i upozorował rabunek. Bóg mi świadkiem, że nie
kłamię.
Być może mówił prawdę, lecz równie dobrze mógł łgać.
Martin nie chciał zabijać tego niezdarnego durnia, cho
ciaż przysłużyłby się społeczeństwu, usuwając takiego łotra.
7
Postanowił okazać mu łaskę, ale uznał, iż warto dać łajda
kowi nauczkę i przed wypuszczeniem na wolność dobrze
go wypytać.
- I to wszystko? Ktoś nieznajomy pokazuje mnie z odda
li, a ty za parę monet oraz zawartość mojej chudej sakiew
ki chcesz mnie pozbawić życia? Zaprzedałeś się za psie pie
niądze.
- Tak, panie, to prawda, ale jestem biednym człowiekiem.
Czy teraz mnie puścisz?
- Tylko pod warunkiem, że przekażesz mi monety przy
jęte od nieznajomego mocodawcy
- Sam powiedziałeś, panie, że to niewiele...
- Nie drażnij mnie. - Martin zacisnął dłoń na ręce poj
manego. - Oddaj pieniądze. I tak masz szczęście, że nie za
wołałem straży.
Była to pusta groźba, bo z rozmaitych powodów Martin
nie miał ochoty wtajemniczać straży miejskiej w swoje spra
wy. Opryszek jednak nie musiał tego wiedzieć.
- Dobrze, skoro to ma mnie ocalić.
Martin nieznacznie poluzował uścisk, aby napastnik
wydobył bilon z sakiewki i przekazał go niedoszłej ofierze.
Bandyta jęknął cicho z rozpaczy.
- A teraz powiedz, jak się nazywasz i gdzie można cię
znaleźć - ciągnął Martin i ponownie zacisnął dłonie na rę
ce pojmanego.
- Pod Bykiem, tam mnie znają. Zwę się Wattie Harrison,
jeśli chcesz wiedzieć, panie.
- Właściwie wcale nie chcę, ale w życiu bywa różnie
i pewnego dnia możesz mi się przydać. Jeszcze słowo prze
strogi, zanim cię wypuszczę. Spróbuj powtórzyć tę sztuczkę
albo jakąkolwiek inną, a drugi raz nie ujdziesz z życiem.
- Tak, tak, panie.
8
[ Pobierz całość w formacie PDF ]