158. Macomber Debbie - Nadchodza klopoty, harlekinum, Harlequin Romance(1)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

Debbie Macomber

 

Nadchodzą kłopoty

 

Rozdział 1

 

– Pani Maryanne Simpson z nowojorskich Simpsonów, jak sądzę?

Maryanne odwróciła się ku mężczyźnie, stojącemu po drugiej stronie sali recepcyjnej stacji radiowej. Udała, że nie słyszy drwiny w jego słowach. Z pozorną obojętnością skierowała na niego spojrzenie swoich błękitnych oczu.

Kramer Adams, najpopularniejszy dziennikarz w Seattle, niczym nie przypominał eleganckiego profesjonalisty, którego zdjęcie codziennie pojawiało się przy firmowanych jego nazwiskiem felietonach. Wprost przeciwnie – jego wygląd nieodparcie kojarzył się z charakterystyczną postacią zaniedbanego detektywa z telewizyjnych seriali. Nie zabrakło nawet pogniecionego prochowca, sprawiającego wrażenie, że Kramer przynajmniej przez tydzień nie rozstawał się z nim ani na chwilę.

– A może powinienem się zwrócić: debiutantko? – zapytał zjadliwie.

– Panno Simpson w zupełności wystarczy.

Starała się zachować zimną krew. Był pewny siebie i zachowywał się arogancko, ale jego teksty należały do najlepszych, jakie kiedykolwiek czytała. Sama była niezłą dziennikarką, w każdym razie nie szczędziła wysiłków, by taką zostać. Dzięki ojcu, właścicielowi Seattle Review i dwunastu innych dzienników o ogólnokrajowym zasięgu, miała możliwość spróbowania swych sił w tutejszej gazecie. Nie oszczędzała się, pracowała naprawdę ciężko. Może nawet za bardzo się przykładała. Właściwie to od tego zaczęły się kłopoty.

– Jak tam serduszko? – drwiąco zapytał Kramer, sięgając po leżący na stoliku kolorowy magazyn. Zaczął niedbale przerzucać postrzępione strony. – Ciągle przejęte tymi liberalnymi poglądami?

– Dziękuję, w porządku.

Parsknął i rozsiadł się wygodnie na miękkim krześle. Nonszalancko założył nogę na nogę.

Maryanne usiadła naprzeciw niego. Sztywno wyprostowana przyjrzała mu się uważnie. Wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by wszystko z niej wyczytać. Mocno zarysowana linia szczęki zdradzała stanowczość i upór. Skupiony, intensywny wyraz ciemnych oczu świadczył o inteligencji. Zaciśnięte usta nie były skłonne do uśmiechu, zdawało się, że to zupełnie nie leży w jego naturze. Za nic nie chciała dać po sobie poznać, jak bardzo onieśmielało ją jego towarzystwo. Jednak musiał coś dostrzec w jej oczach, bo odezwał się niespodziewanie:

– Przecież sama tego chciałaś, to ty zaczęłaś.

Właściwie miał rację. Chociaż nie do końca. Do tej rywalizacji, jaka rozgorzała między nimi, doszło zupełnie przypadkowo, w każdym razie ona ani przez moment nie miała takich intencji. Wszystko zaczęło się od dnia, kiedy w porannym wydaniu Seattle Sun pojawił się artykuł Kramera o problemie mieszkaniowym, a w popołudniowym Review wydrukowano felieton Maryanne na ten sam temat. Oba teksty zasadniczo różniły się podejściem autorów – Kramer potraktował całą sprawę z humorem, a Maryanne zachowała śmiertelną powagę. Oparła się na błędnym przekonaniu, że niektórych śmieszą te problemy i napiętnowała tę nieodpowiedzialność i beztroskę.

Trudno było nie odebrać tego jako osobistego ataku na Kramera. W dodatku ataku na łamach dziennika, docierającego do tysięcy czytelników.

Dwa dni później Kramer nawiązał do jej artykułu zapytując, co panna z wyższych sfer może wiedzieć na temat kosztów utrzymania, skoro sama nigdy nie musiała się martwić o dach nad głową. W dodatku nie pozostawił suchej nitki na jej propozycjach rozwiązań problemu.

Z kolei jej felieton, wydrukowany tego samego dnia po południu, skrytykował wiecznie narzekających dziennikarzy, którzy zbyt poważnie traktują samych siebie. Posunęła się tak daleko, że posłużyła się przykładem fikcyjnego dziennikarza z Seattle, w zupełności wzorowanym na Adamsie.

Nie puścił jej tego płazem. Postanowiła, że wycofa się z tej bezsensownej rywalizacji. Przypuszczała, że wystarczy jeśli powstrzyma się od komentowania jego ostatniego ataku. Okazało się jednak, że go nie zna. W godzinę po ukazaniu się numeru Seattle Review z jej artykułem zatelefonowano do niej z lokalnej stacji radiowej z propozycją udziału w programie. Zachwycona i zaszczycona zgodziła się bez wahania. Dopiero później dowiedziała się, że oprócz niej wystąpi też Kramer. Miało to być coś w rodzaju dyskusji.

Otworzyły się drzwi i do środka weszła wysoka, ciemnowłosa kobieta.

– Nazywam się Liz Walters – przedstawiła się. – Jestem realizatorką programu. Widzę, że państwo się znacie?

– Jak rodzina – wymamrotał Kramer, krzywiąc twarz w uśmiechu.

– Poznaliśmy się przed chwilą – sprostowała Maryanne.

– Świetnie – Liz w skupieniu wpatrywała się w swoje notatki. – Skoro tak, to pozwólcie za mną do studia.

Prowadzący program, Brian Campbell, zamienił z nimi kilka słów. Nagrany dzisiaj program miał zostać wyemitowany najwcześniej w niedzielę wieczorem.

Rozgościli się w studio. Maryanne wyjęła z torebki przygotowane notatki. Kramer nie był od niej gorszy. Demonstracyjnie wyciągnął niewielki notes z przepastnej kieszeni swojego pomiętego płaszcza.

Brian Campbell pokrótce przedstawił swoich gości i zasygnalizował temat dzisiejszej rozmowy – konsekwencje rosnącej popularności miasta. Szybko podsunął mikrofon Maryanne, która miała pierwsza zabrać głos.

Maryanne wzięła głęboki oddech, próbując uspokoić rozdygotane nerwy. Odgarnęła do tyłu długie, brązowe włosy. Zaczęła mówić, starając się nie stracić panowania nad głosem.

– Nie ma dwóch zdań co do tego – zerknęła do notatek – że w ciągu ostatnich lat Seattle stało się jednym z najbardziej znaczących miast w Stanach i z każdym rokiem zdobywa coraz większą renomę. Mieszkańcy Kalifornii coraz częściej przenoszą się tutaj, zwabieni rozwijającą się w szybkim tempie gospodarką, nieskażonym powietrzem i kryształowo czystą wodą. Seattle ma swój niepowtarzalny styl, osobowość i klasę.

Stopniowo jej zdenerwowanie ustępowało. Teraz przemawiała bardziej pewnie i zdecydowanie. Zakochała się w tym mieście, kiedy w drodze na Hawaje zatrzymała się tutaj na dwa dni. Właśnie skończyła college i rodzice w nagrodę zafundowali jej tę wycieczkę. Kiedy po tygodniu wróciła do Nowego Jorku, rozpływała się w zachwytach nie nad egzotycznymi wyspami, ale właśnie nad nowo poznanym Szmaragdowym Miastem.

Początkowo zamierzała przenieść się do Seattle i tam spróbować szczęścia, jednak z jej planów nic nie wyszło. Podjęła pracę w jednym z nowojorskich wydawnictw należących do ojca i tak ją to wciągnęło, że nie miała czasu na podróże. Pracowała tam prawie półtora roku. Jednak, choć lubiła tę pracę, w głębi duszy nie wyrzekła się marzeń o dziennikarstwie i niezależności.

Ojciec chyba to wyczuwał, bo kiedy spotkała się z rodzicami w jeden z wrześniowych weekendów, mimochodem wspomniał jej o wolnym miejscu w redakcji Seattle Review, gazecie z tradycjami. Maryanne zarzuciła go pytaniami, kilkakrotnie żarliwie zapewniając o swoim zauroczeniu tym miastem. Ojciec przyjmował to z uśmiechem, nie przestając żuć cygara. Wreszcie pytająco popatrzył na żonę i sięgnął po słuchawkę. Rozmowa trwała krócej niż trzy minuty. Miała tę pracę. Nie upłynęły nawet dwa tygodnie, kiedy wyruszyła w drogę.

– Podsumowując swoje wystąpienie chciałabym jeszcze raz powtórzyć, że nie ma odwrotu od tego, co już się stało. Seattle ma przed sobą wspaniałą przyszłość i ogromne możliwości. Nabrało światowego blasku i stało się metropolią.

Odłożyła notatki i z ulgą uśmiechnęła się do prowadzącego. Zdumiała się, kiedy Kramer rzucił jej złe spojrzenie i ostentacyjnie schował do kieszeni swój notes. Wyraźnie coś knuł.

Adams, którego według słów Briana nie trzeba było przedstawiać, pochylił się do mikrofonu. Jeszcze raz obrzucił Maryanne zachmurzonym wzrokiem, zmarszczył brwi i powoli potrząsnął głową.

– Pozwoli pani, że przerwę, panno Simpson! – zawołał. – Czyżby już wszyscy zapomnieli, że Seattle jest nierozłącznie związane z deszczem? Czy wie pani o tym, że do dzisiaj, jeśli zdarzy się cały tydzień bez jednej kropli, uważamy to za cud i w podzięce składamy ofiarę z dziewicy? Już nawet zaczynało ich brakować. Całe szczęście, że pani zechciała się tu przeprowadzić.

Aż zaparło jej dech.

– Na czym opiera pani swoje twierdzenie, że Seattle nadal pozostanie takim pięknym miastem? – ciągnął dalej Kramer. – Skąd to niezmącone przekonanie, że nas nie dotyczą problemy związane z zanieczyszczeniem środowiska, które dręczą południową Kalifornię i których nie potrafi rozwiązać tyle innych miast? Pani uważa, że Seattle powinno wszystkich przyjąć z otwartymi ramionami. A ja mam radę dla pani i innych, którzy mają podobne poglądy – wracajcie tam, skąd przyszliście. Nie chcemy, żeby przez was nasze miasto stało się drugim Los Angeles czy Nowym Jorkiem.

Zamurowało ją. Wprawdzie jego wystąpienie miało szerszy kontekst, jednak jego słowa odebrała jako osobisty atak. Nie owijając w bawełnę pouczał ją, że powinna spakować manatki i wracać do mamusi i tatusia, gdzie było jej miejsce.

Po wypowiedziach przeznaczono im po dwie minuty na replikę.

– Część z tego, co przed chwilą usłyszeliśmy, rzeczywiście jest prawdą i trudno się z tym nie zgodzić – przyznała przez zaciśnięte zęby Maryanne. – Jednak życie idzie naprzód i postępu nie da się ani zatrzymać, ani cofnąć. Tylko głupiec może sądzić – wycedziła – że zdoła powstrzymać ludzi przed osiedlaniem się w tych stronach. Możemy dalej się spierać, ale to niczego nie zmieni. Bez względu na to, czy tego chcemy, czy nie, nie da się zahamować napływu ludności w ciągu najbliższych lat.

– Zapewne tak, ale to nie znaczy, że mam stać z założonymi rękami i czekać. Wprost przeciwnie! Zamierzam zrobić wszystko, co w mojej mocy, by temu zapobiec. Musimy bronić tego, co mamy. Dla siebie i naszych dzieci. Jeśli nie, to wkrótce nasze szkoły będą przepełnione, a ceny domów wzrosną do takiego poziomu, że będzie na nie stać jedynie przybyszów z innych stanów. Dramatycznie wzrosną koszty utrzymania. Czy taki scenariusz pani odpowiada? Jeżeli tak, to bardzo dziękuję.

– Więc co pan proponuje? – wybuchnęła Maryanne. – Blokadę dróg?

– Od tego możemy zacząć – odrzekł drwiąco.

– W każdym razie musimy zacząć coś robić, zanim będzie za późno.

Nie posiadała się ze zdumienia.

– Czyżby naprawdę pan wierzył, że zdoła własnymi rękami zatrzymać postęp?

– Będę próbował.

– Ależ to śmieszne!

– Na tym zakończymy naszą dzisiejszą dyskusję – pospiesznie przerwał Brian. – Zapraszamy do odbiorników za tydzień. Naszymi gośćmi będą kandydaci do rady miejskiej: Nick Fraser i Robert Hall.

Wyłączono mikrofon.

– Wspaniale poszło! – Prowadzący program uśmiechnął się do nich szeroko. – Bardzo państwu dziękuję.

– To chowanie głowy w piasek – Maryanne rzuciła w stronę Kramera.

Nie mogła się powstrzymać, choć świetnie wiedziała, że ta uwaga niczego nie zmieni. Wrzuciła notatki do torby i energicznie zamknęła zamek, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że uważa sprawę za zakończoną.

– Może tak – skrzywił się Kramer. – Ale to przynajmniej czysty piasek i czysta plaża. A jeśli życie potoczy się zgodnie z pani planami, to już wkrótce...

– Moimi planami?! – wykrzyknęła oburzona. – Może jeszcze chce mi pan wmówić, że to wszystko moja wina?

– Pani i pani podobnych.

– Ach tak. W takim razie przepraszam – mruknęła z ironią.

Uprzejmie skinęła głową Campbellowi, wyszła ze studia i ruszyła po płaszcz. Kramer podążył za nią.

– Wcale tego nie wybaczam, debiutantko.

– Mówiłam już, że nie życzę sobie zwracania się do mnie w ten sposób – zirytowała się.

Kramer skrzyżował ręce na piersi i niedbale oparł się o framugę drzwi. Przyglądał się jej, jak zakładała płaszcz.

Maryanne spieszyła się. Niewiele brakowało, by pourywała guziki. Widok obserwującego ją Kramera doprowadzał ją do szału.

– Jest jeszcze coś... – syknęła.

– Więc to jeszcze nie wszystko?

– Doskonale pan wie, że nie. Ta uwaga o dziewicach była co najmniej niegrzeczna! Naprawdę spodziewałam się po panu czegoś więcej.

– Do diabła, przecież to prawda!

– A skąd pan może to wiedzieć?

Uśmiechnął się tym swoim uśmiechem, co jeszcze bardziej ją rozzłościło.

– Nie ma pan nic lepszego do roboty, niż włóczyć się za mną? – warknęła, zmierzając do wyjścia.

– Właściwie nie. Prawdę mówiąc czekałem na to spotkanie.

Gdy minął pierwszy szok na wiadomość o udziale Kramera w programie, też nie mogła się tego doczekać. Chciała powiedzieć mu, jak bardzo ceni jego talent. W gruncie rzeczy ta ich rywalizacja była czymś bezsensownym. Przecież ani przez moment nie zamierzała go atakować. I nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie wykorzystał pierwszej nadarzającej się okazji, aby jej za to odpłacić.

– Wcale mnie to nie dziwi. Dużo zabawniej jest rzucać impertynencje prosto w twarz.

Roześmiał się na jej słowa. Ze zdziwieniem zauważyła, że ten śmiech zabrzmiał przyjaźnie.

– No, już dobrze, przestań. Nie bierz tak sobie tego do serca. Przyznaj, że oboje mieliśmy przy tym niezłą zabawę.

Przez chwilę nic nie mówiła. Właściwie miał rację. Bawiła ją ta sytuacja, chociaż wcale nie chciała się do tego przyznać. Zresztą teraz też nie była do końca przekonana, czy chce to zrobić.

– No, przyznaj się... – Znów uśmiech zagościł na jego twarzy.

Tym ją rozbroił.

– To było może nie tyle zabawne – zaczęła z wahaniem – co... interesujące.

– Tak właśnie myślałem.

Wsunął ręce do kieszeni, wyraźnie z siebie zadowolony.

Popatrzyła na niego taksująco. Nie można było odmówić mu wdzięku, choć może nie było to najwłaściwsze określenie. Intrygowała ją jego twarz. Był dobrze zbudowany, choć niższy, niż się spodziewała. Chyba nie miał stu osiemdziesięciu centymetrów.

– Więc to tatuś wyszykował ci tę ciepłą posadkę?

– zapytał, wyrywając ją z zamyślenia.

– Ciepłą posadkę?! – wykrzyknęła ze złością.

– Chyba żartujesz!

Ileż razy po dwanaście godzin nie wstawała od komputera, starając się jak najlepiej opracować artykuł! Przez ostatnie cztery tygodnie naprawdę nie szczędziła sił. Za wszelką cenę chciała udowodnić sobie i innym, ile jest warta.

– Czyżby więc dziennikarstwo było dla ciebie wszystkim?

– Tego nie powiedziałam – zaprzeczyła żarliwie.

Prawdę mówiąc jeszcze nigdy tak bardzo się nie starała. Nie tylko jej wiara w siebie, ale jeszcze coś bardziej istotnego zależało od tego, co przyniosą najbliższe miesiące. Fakt, że była córką Simpsona w gruncie rzeczy nie miał szczególnego znaczenia – zatrudniono ją na okres próbny, po którym jej osiągnięcia zostaną ocenione przez redaktora naczelnego.

– Zastanawiam się, czy kiedykolwiek zrobiłaś coś bez przyzwolenia tatusia.

– A ja zastanawiam się, czy ty zawsze jesteś taki bezczelny.

Roześmiał się.

– Prawie zawsze. Ale, jak już ci. powiedziałem, nie powinnaś brać tego do siebie.

Mocniej ścisnęła torebkę i ruszyła 'do drzwi. Kramer nadal tarasował przejście. Ani drgnął.

– Proszę, przepuść mnie.

– Zawsze te dobre maniery – mruknął pod nosem. Wyprostował się i pozwolił jej przejść.

Skierowała się do windy. Ruszył jej śladem. To jeszcze bardziej ją zaniepokoiło. Czuła na sobie jego spojrzenie, co dodatkowo ją krępowało. Zdawała sobie sprawę, że jest dość atrakcyjna, ale daleko jej do miss piękności. Miała zbyt pełne usta i za bardzo okrągłe oczy. Jej włosy, wcześniej płomiennorude, w ostatnich latach ściemniały do głębokiego brązu.

Przyjęła to z wdzięcznością. Odkąd pamiętała, nie znosiła tych bujnych, rudych loków. Z całej rodziny tylko ją los tak pokarał. Mama była śliczną blondynką, ojciec szatynem. Także bracia nie byli rudzi. Gdyby nie charakterystyczne dla Simpsonów wysokie czoło i błękitne oczy, miałaby powody przypuszczać, że została adoptowana.

Nadjechała winda, weszli do środka. Kramer oparł się o ścianę – chyba zawsze korzystał z okazji, żeby się o coś oprzeć, zauważyła Maryanne. Oprzeć się i gapić. Znów nie odrywał od niej wzroku, czuła na sobie jego intensywne spojrzenie.

– Czy byłbyś łaskaw przestać? – parsknęła.

– Ale co?

– Gapić się na mnie!

– To z ciekawości.

– Co tak cię ciekawi?

Ją też zżerała ciekawość, ale była zbyt dobrze wychowana, żeby dać to po sobie poznać.

– Jak się objawia ta błękitna krew.

– Ach, tak! Przynajmniej jesteś szczery!

– Jestem – potwierdził. – Wiesz, naprawdę mnie intrygujesz. Jadłaś już obiad?

Serce zatrzepotało jej w piersi. Czyżby chciał ją gdzieś zaprosić? Na szczęście zdążyła go już na tyle poznać, by wiedzieć, że nie powinna mu ufać. Jest bardzo prawdopodobne, że cokolwiek zrobi czy powie, Kramer wcześniej czy później bez wahania wykorzysta to w swoim felietonie.

– Mam w domu gotowy obiad. Baraninę z ziemniakami – wymamrotała, chcąc uprzedzić ewentualne zaproszenie.

– Cudownie, to moja ulubiona potrawa.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • legator.pev.pl