135 Maxwell Cathy - Myszka, Romanse DaCapo

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CATHY MAXWELL

MYSZKA1

Wioska Sproule, Northumberland,

Anglia, 1806 r.

Uporczywy łomot zbudził Samantę Northrup z głębokiego snu.

Leżąc w łóżku pocieszała się, że to tylko obluzowana okiennica, kołysana północnym wiatrem, uderza o ścianę wikarówki. Gość w środku nocy oznaczał złe wieści.

- Hej tam, obudźcie się! - zawołał męski głos. - Potrzebuję pomocy!

Te słowa, a także długoletni nawyk usługiwania parafianom, pobudziły Samantę do działania. Narzuciła gruby wełniany szal na flanelową nocną koszulę, wsunęła stopy w ciężkie stare buty i szurając nogami przeszła z sypialni do kuchni.

Niewielki domek przylegał do kościoła Świętego Gabriela, kamiennej normandzkiej budowli, która wytrzymała niejedną zimę, choć obecna zapowiadała się mroźniej niż poprzednie. Samanta zadrżała, kiedy lodowaty podmuch owiał jej kolana.

Gość znów zaczął się dobijać i siła uderzeń zatrzęsła ciężkimi cedrowymi drzwiami.

- Już idę, idę - powiedziała zniecierpliwiona. Przy każdym słowie z jej ust ulatywały obłoczki pary. Piec był wygaszony; „w nocy starała się oszczędzać opał, toteż sypiała pod górą kocy.

Zapaliła świecę i zerknęła na zegar ścienny. Było tuż po północy.

Samanta zwykle sprawdzała, kto jest na zewnątrz, wyglądając przez boczne okienko przy drzwiach. Tej nocy jednak panowały tak głębokie ciemności, że dostrzegła jedynie wysoką męską sylwetkę. Mógł to być któryś z mieszkańców wioski.

Właśnie znów zaczynał się dobijać, gdy odsunęła zasuwę, otwarła drzwi. .. i stanęła oko w oko z wysokim, ciemnowłosym nieznajomym.

Chciała natychmiast zastrzasnąć drzwi z powrotem, ale przybysz. widocznie przewidział jej ruch, bo wsunął nogę w drzwi uniemożliwiając ich zamknięcie. Był wysoki, barczysty, miał gęste ciemne włosy i błyszczące gniewem oczy. Nie wiedziała, jak mogła go wziąć za jednego ze swych znajomych lub sąsiadów.

Nie próbował się wedrzeć do środka, ale też nie cofnął stopy. - Czego pan chce? - spytała przez szparę w drzwiach.

- Kluczy do grobowca Ayleborough.

Omal nie roześmiała mu się w twarz.

- Oszalał pan? Te klucze dostępne są tylko dla rodziny. Poza tym, jest środek nocy.

- Potrzebuję tych kluczy. - W jego glosie pojawiła się nuta determinacji. W przeciwieństwie do Samanty, mówiącej z wyraźnym północnym akcentem, nieznajomy wysławiał się czystą angielszczyzną, znamionującą dobre pochodzenie.

Samanta najeżyła się wewnętrznie, zrażona jego wyniosłością.

- Nie może ich pan dostać bez zgody księcia Ayleborough odpowiedziała stanowczo; w ten sposób przez lata dyrygowała dorosłymi mężczyznami i zmuszała uczniów do połykania tranu. Spróbowała zamknąć drzwi, ale nieznajomy naparł na nie ramieniem, odpychając ją na bok.

Był tak wysoki, że musiał się pochylić w progu, by nie uderzyć głową o niskie sklepienie. Zdawał się wypełniać sobą całe pomieszczenie.

- Chcę dostać te klucze - powtórzył.

Inna kobieta zapewne zadrżałaby ze strachu, a i Samancie, prawdę powiedziawszy, trochę trzęsły się kolana, ale w końcu miała dwadzieścia sześć lat i ponosiła pełną odpowiedzialność za swoje czyny. Plebania kościoła św. Gabriela odpowiadała za grobowiec rodziny Ayleborough od prawie dwustu lat. Było to uświęcone przymierze między pastorem i ową szlachecką rodziną, płacącą na potrzeby parafii, a Samanta nie zamierzała go łamać.

Wycofała się za stół, pragnąc odgrodzić się jakoś od intruza.

Wątłe światło świecy rzucało na ścianę wyolbrzymiony cień jego postaci.

- Nie może ich pan dostać.

Przybysz zmrużył oczy i przyjrzał jej się bacznie.

- Chyba źle panią usłyszałem - powiedział niskim, nienaturalnie miękkim głosem i złowieszczo rozprostował, a potem zacisnął palce.

Samancie zaschło w gardle. W razie potrzeby była gotowa poświęcić życie w obronie kluczy. Jej ojciec zmarł przed rokiem i parafianie coraz bardziej otwarcie dawali do zrozumienia, że najwyższy czas, by opuściła wikarówkę. Teraz miała okazję wykazać swą przydatność.

- Nie może ich pan dostać - powtórzyła z uporem.

W oczach nieznajomego pojawił się błysk gniewu. Najwyraźniej nie przywykł, by mu odmawiano. Cóż, ona także nie była do tego przyzwyczajona, nie mogła się jednak wyzbyć lęku przed jego brutalną siłą.

Nagle cofnął się o krok, co przyjęła z niekłamaną ulgą.

Odgarnął z czoła gęste, ciężkie włosy. Miał wyrazistą twarz z prostym nosem i mocno zarysowaną szczęką• Kiedy spróbował się uśmiechnąć, odniosła wrażenie, że przychodzi mu to z wyjątkowym trudem.

- Przepraszam - powiedział szorstko i rozejrzał się po niewielkiej kuchni - - Domyślam się, że moje zachowanie wydaje się pani nieuprzejme. Wdarłem się tu znienacka w środku nocy. - Jego ton bynajmniej nie wyrażał skruchy.

- Kim pan jest? - odważyła się zapytać.

Zignorował to pytanie. Obojętnym wzrokiem obrzucił jej na wpół odzianą postać.

- Gdzie jest wikary? Muszę z nim pomówić.

- Nie ma go - oznajmiła krótko, modląc się w duchu, by intruz nie zorientował się, że mieszka sama. Nie powinna była otwierać drzwi. Ileż to razy ludzie ze wsi ostrzegali ją, by była bardziej ostrożna?

Skrzyżowała ramiona na piersi, uświadamiając sobie nagle swą kobiecą bezbronność.

- Ale ja muszę się z nim zobaczyć - nalegał przybysz.

- Nie może pan.

- A kim pani jest?

Samanta wzięła głęboki oddech.

- Jestem jego córką. Ponoszę odpowiedzialność za grobowiec rodziny Ayleborough.

- Cóż, panno ... - Urwał wyczekująco.

- Northrup - dokończyła, po raz pierwszy odczuwając skrępowanie z powodu swego panieńskiego stanu.

- Cóż, panno Northrup, przebyłem długą drogę. I chcę dostać klucze do tego grobowca.

Samanta czuła rosnącą irytację. Ależ ten człowiek był uparty.

- Jakie pan ma do nich prawo?

Widziała, jak zacisnął zęby.

- To wyłącznie moja sprawa.

- No to mamy problem, sir - rzuciła sucho. - Marnuje pan czas i odbiera mi cenny sen. Jestem odpowiedzialna za te klucze i nie dam ich panu bez zezwolenia samego księcia. Ktokolwiek doradził panu przyjazd tutaj w środku nocy, wyprowadził pana w pole. Lepiej by pan zrobił udając się najpierw wprost do księcia Ayleborough.

Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął skórzaną sakiewkę ciężką od monet.

- Ile pani chce za te klucze? - Nie czekając na jej odpowiedź, rzucił sakiewkę na stół. - Proszę, oto pięć sztuk złota. Niech pani je zatrzyma i w zamian da mi te klucze.

Przez sekundę Samanta walczyła z pokusą. Nawet przed śmiercią ojca w domu brakowało pieniędzy i jeszcze nigdy nie widziała sztuki złota.

Nagle przypomniała sobie opowieści ojca o aniołach przebranych za podróżnych, wysyłanych nocą, by poddawali próbie zacnych chrześcijan. Jako dziecko Samanta zawsze miała nadzieję, że Bóg wyznaczy ją do takiej próby i przyśle anioła pod jej drzwi.

Tylko że ten człowiek w niczym nie przypominał jej wyobrażeń o aniołach. I wyglądało na to, że prędzej ją udusi, niż zechce zbawiać jej duszę.

- Te klucze nie są na sprzedaż - odezwała się dumnie. Nie może ich pan dostać bez zgody księcia Ayleborough.

Mężczyzna patrzył na nią z osłupieniem, jakby nie mógł uwierzyć, że odmawia przyjęcia pieniędzy. W świetle świecy dostrzegła, że ma ciemnobrązowe, prawie czarne oczy. Niebezpieczne oczy.

I nie spodobała mu się jej odpowiedź.

Świadoma, że ma na sobie niewiele więcej ponad nocny strój, Samanta z wahaniem zerknęła w stronę sypialni, która miała co prawda solidne drzwi, ale niestety bez zamka.

Moment wahania drogo ją kosztował. Nieznajomy odwrócił się gwałtownie i sięgnął do haka przy piecu, gdzie wisiały klucze - od kościoła i od grobowca Ayleborough.

Nim zdążyła zaprotestować, wymknął się. Bez namysłu wybiegła za nim w ciemność.

Księżyc nie świecił, ale dobrze znała drogę przez kościelny dziedziniec na cmentarz. Nieznajomy najwyraźniej także ją znał, choć usłyszała, jak warknął coś, potknąwszy się o powalony nagrobek.

- Pomocy! Proszę, niech ktoś mi pomoże! - zawołała.

Wiedziała jednak, że nikt jej nie usłyszy. W zimową noc wszyscy mieszkańcy wsi kulili się pod grubymi kołdrami w swoich chatach z okiennicami i drzwiami pozamykanymi na głucho.

Biały marmur grobowca Ayleborough dawał w ciemności szarawą poświatę. Kiedy mężczyzna dotarł do bramy, przez moment widziała jego sylwetkę wyraźnie odcinającą się na tle ściany.

Poprzez szmer wiatru Samanta usłyszała skrzypienie zawiasów. Jej ojciec wciąż wspominał, że „trzeba je naoliwić, ale jakoś nigdy nie znalazł na to czasu. Teraz, w nocnej ciszy, skrzypienie brzmiało dziwnie złowieszczo. Nieznajomy już za chwilę miał się znaleźć w środku.

Usłyszała, jak przeklina, próbując otworzyć ciężkie żelazne drzwi pierwszym kluczem. Kiedy dotarła do bramy, właśnie powiodła mu się kolejna próba i drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem.

- Niech pan tam nie wchodzi! Proszę! - zawołała, choć wiedziała, że jej nie słucha.

Grobowiec został wybudowany przed dwustu laty. Stylizowany na miniaturową grecką świątynię, składał się z dwóch pomieszczeń: maleńkiego przedsionka i krypty grobowej.

Samanta z trudem uchyliła ciężkie drzwi i ze zdumieniem dostrzegła w przedsionku płomień świecy. Nieznajomy mimo ciemności odnalazł ukrytą wnękę, gdzie schowane było krzesiwo i świece. Zawahała się.

Kim był ten człowiek?

Zdjęta nagłym niepokojem, wycofała się na zewnątrz. Drżący płomyk nagle zniknął jej z oczu; stwierdziła ze zgrozą, że nieznajomy wszedł do krypty. Zawadziła obcasem o wystający patyk, omal się nie przewracając. Podniosła go i zważyła w dłoni, po czym, tak uzbrojona, wróciła do środka, gotowa stoczyć walkę.

Yale Carderock stał w otoczeniu swoich przodków. Uniósł wysoko świecę i w migotliwym świetle natychmiast znalazł to, czego szukał. Podszedł do inskrypcji wyrytej w marmurze.

LELAND CARDEROCK CZWARTY KSIĄŻĘ A YLEBOROUGH

1743 - 1805 Jego ojciec. Obok spoczywała matka.

Z niedowierzaniem dotknął wklęsłych liter.

Wkrótce po przybyciu do Londynu udał się do krawca, żeby obstalować garderobę odpowiednią na spotkanie z księciem. To krawiec poinformował go, że czwarty książę Ayleborough nie żyje... od prawie dwóch lat. Yale natychmiast opuścił pracownię i wynajął konia. Gnał jak szalony przez całą drogę do Sproule, na cmentarz St. Gabriel, ponieważ nie wierzył, że to możliwe. Jego ojciec nie mógł umrzeć.

Nadal nie mógł w to uwierzyć, mimo iż dotykał grobu ojca.

Kamienna płyta zdawała się promieniować obecnością tego człowieka.

Yale zacisnął dłonie w pięści. Pełne złości słowa, jakie padły między nim a ojcem podczas ostatniego spotkania, dźwięczały mu w głowie, jakby rozmowa odbyła się tego popołudnia. Złość, pogarda i wreszcie wyrok.

Przez jedenaście długich lat Yale pracował w krwawym pocie, planując dzień, kiedy wróci do Anglii i udowodni ojcu, że się mylił.

I oto teraz był tu ... a ojciec, jeszcze raz, miał ostatnie słowo, lecz nie w taki sposób, jak Yale się spodziewał. Był tak oszołomiony, że nie mógł się poruszyć.

Wszystkie te lata okazały się stracone.

Yale Carderock, wydziedziczony drugi syn czwartego księcia Ayleborough, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł zrobić. Odchylił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem. Śmiech brzmiał gorzko i gniewnie, ale Yale nie potrafił się powstrzymać. Mógł albo się śmiać, albo wyć do księżyca jak szaleniec.

Odgłos jego śmiechu odbił się upiornym echem o ściany krypty. Yale poczuł ukłucia łez pod powiekami ... i przeraził się, że popada w obłęd.

W poczuciu zagubienia, chwiejnym krokiem wyszedł z grobowca.

- Proszę niczego nie ruszać, bo będę zmuszona zdzielić pana po głowie.

Ostrzeżenie wypowiedziane surowym tonem, zmiękczonym nieco północnym akcentem, przypomniało Yale'owi, że nie jest sam. Panna Northrup stała przy wyjściu, zaledwie parę stóp od niego, uzbrojona w potężny kij.

Jej obecność pozwoliła mu odzyskać równowagę. Niedbale otarł łzę w kącie oka, jakby była jedynie irytującym swędzeniem. Nie wypuszczając świecy, uniósł ręce w geście poddania i rzekł:

- Widzi pani? Nie zrobiłem nic złego.

Przyjrzała mu się podejrzliwie. Płomień świecy wydobył złociste błyski z jej kasztanowych włosów. Była młodsza, niż mu się w pierwszej chwili zdawało ... i ładniejsza.

Ma się rozumieć, w zapiętej pod szyję nocnej koszuli i nie zasznurowanych butach, z rozplecionym do snu warkoczem nie wyglądała zbyt groźnie. W czasie pościgu przez cmentarz zgubiła szal. Nie było jednak mowy o jakimkolwiek kompromitującym obnażeniu; obszerna koszula osłaniała ją szczelnie jak zakonny habit.

Jej bursztynowe oczy błyszczały wojowniczo, a oburzenie zabarwiło rumieńcem policzki. Nie wątpił, że gdyby zaszła taka potrzeba, tłukłaby go po głowie, ile sił, dopóki kij nie połamałby się jej w rękach.

Nie pamiętał tej dziewczyny, lecz od czasów, gdy mieszkał w Sproule, minęło jakieś dwadzieścia lat. Matka wolała życie w Londynie, ojciec zaś przebywał w starej rodowej posiadłości Braehall, odległej o dobre trzy mile od tej wioski, lecz Yale niechętnie go tam odwiedzał ze względu na ciągłe nieporozumienia, do których dochodziło.

Jednak nawet kiedy tu bywał, nie przestępował progu kościoła.

- Nie miałem zamiaru pani przestraszyć - zaczął, ale zaraz przerwał, gdy światło padło na następną inskrypcję, której nie było w tym miejscu przed laty, gdy Yale ostatni raz wszedł do grobowca podczas pogrzebu matki. Te litery nie były tak świeże jak poprzednie, dotyczące ojca.

- Chcę, żeby pan natychmiast stąd wyszedł, sir - zażądała ostro, ale Yale uciszył ją niecierpliwym machnięciem ręki.

Przykucnął, żeby móc lepiej odczytać napis

YALE AETHELRED CARDEROCK

l776 - 1799?

Rodzina uważała go za zmarłego? W krypcie zrobiło się nagle jeszcze zimniej. A może to jego ogarnął wewnętrzny chłód?

- Chcę, żeby pan wyszedł - powtórzyła panna Northrup tonem bliskim rozpaczy. - Natychmiast! .

Yale spojrzał na nią półprzytomnie. Dopiero po chwili zdołał wydobyć z siebie głos.

- Jak umarł? - Dlaczego uznali go za zmarłego, zastanawiał się. - Jak umarli obaj, książę i jego syn?

Nie odpowiedziała mu na pytanie.

- Proszę wyjść. - Głos zaczął jej się lekko trząść.

Podniósł się i stanął przed nią, wyprostowany.

- W tym spróchniałym patyku z pewnością roi się od mrówek. Na pani miejscu bym go wyrzucił.

Obejrzała swoje dłonie szeroko otwartymi oczyma, ale nie wypuściła broni. Panna Northrup najwyraźniej była twardsza niż większość znanych mu Angielek.

- Chcę, żeby pan sobie poszedł, a przedtem oddał mi klucze - upierała się.

Wyjął klucze zza pasa i wyciągnął w jej stronę.

- Może je pani wziąć, a ja odejdę, ale chcę, by pani najpierw odpowiedziała na moje pytanie.

Zmarszczyła czoło, równocześnie zaciskając usta w wąską linię.

- Nie ufa mi pani - stwierdził - i nie mam pani tego za złe, bo wyrwałem panią ze snu w środku nocy.

- I wdarł się pan na prywatny teren - uzupełniła.

- I wdarłem się - przyznał zgodnie, skrywając uśmiech.

- Kim pan jest? - spytała.

Yale się zawahał. Spojrzał na grób podpisany jego imieniem.

Czy rodzina cieszyłaby się, odkrywszy, że żyje ... czy może wszyscy odetchnęli z ulgą, że czarna owca już nie będzie zakłócać ich uporządkowanego życia?

- Jestem Marvin - powiedział spokojnie. - Marvin Browne. - Było to nazwisko jego nauczyciela z lat dziecinnych, pierwsze, jakie mu przyszło do głowy. - Browne, z „e” na końcu - dodał, naśladując ton nauczyciela.

Panna Northrup nieco się odprężyła, opuściła ramiona, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że człowiek noszący imię Marvin nie może stanowić żadnego zagrożenia.

- Panie Browne, musi pan sobie zdawać sprawę, że znajduje się pan na prywatnej, uświęconej ziemi. Dlaczego wdarł się pan do tego grobowca?

- Byłem kiedyś blisko związany z tą rodziną - oznajmił zgodnie z prawdą. - Dowiedziałem się ze zdumieniem, że stary książę nie żyje. Nie wierzyłem w to, dopóki nie zobaczyłem tego na własne oczy.

- A teraz, kiedy pan już zobaczył, proszę, żeby pan okazał . zmarłym szacunek i odszedł. Jestem pewna, że na wszystkie pytania usłyszy pan odpowiedź jutro rano.

Yale stłumił uśmiech. Jeszcze nigdy nie spotkał tak upartej kobiety.

- Odejdę, jeśli odpowie pani na moje pytania, panno Northrup.

- Jakie to pytania?

- Chcę się dowiedzieć, jak umarli ci ludzie. - Przyszła mu do głowy myśl, budząca wyrzuty sumienia. - Czy książę cierpiał... umierając? - Powinien być przy łóżku umierającego ojca. Powinien błagać go o przebaczenie.

Zacisnęła usta; pomyślał, że znów każe mu odejść, ale zamiast tego powiedziała:

- Zniszczyła go choroba. Chorował przez kilka lat. Lekarz twierdził, że to suchoty, ale ja się z nim nie zgadzałam.

- Pani się nie zgadzała?

Uniosła dumnie podbródek.

- Tu, na północy, jest niewielu lekarzy. Tylko doktor Rees z Morpeth. Dzieci księcia go nie lubiły, a że książę upierał się przy pozostaniu w Braehall, sprowadziły lekarzy z Londynu. Często proszono mnie, bym opiekowała się jego łaskawością po wyjeździe lekarzy.

- Zna się pani na medycynie?

- Mam pewne pojęcie - powiedziała swym miękkim, niemal śpiewnym tonem, lżejszym od szkockiego akcentu i przyjemnym dla ucha. - Moja matka chorowała przez długie lata. Byłam dla niej pielęgniarką aż do jej śmierci w zeszłym roku.

- Przykro mi, że straciła pani matkę - powiedział Yale, zasmucony bardziej z powodu swego ojca niż z rzeczywistego współczucia, ale powiedział to, co należało powiedzieć.

Rysy Samanty złagodniały.

- Właściwie śmierć była dla niej wybawieniem. Podobnie jak dla starego księcia. Zarówno matka, jak i jego łaskawość mieli dość czasu na pożegnanie się z bliskimi i podsumowanie własnego życia. Mój ojciec zmarł nagle zaledwie dwa tygodnie po jej śmierci. Moich rodziców zabrała grypa, ale ojciec odszedł tak szybko, że nie było czasu, by cokolwiek powiedzieć.

Jej słowa trafiły mu prosto do serca, a myślał, że stracił je dawno temu.

- Ale za to pani ojciec nie cierpiał - powiedział Yale. Można przynajmniej tym się pocieszać.

- Nie wydaje mi się też, żeby stary książę cierpiał. Carderockowie są dużą i zżytą rodziną i robili wszystko, by godnie dożył swoich dni. Niemal codziennie otaczały go dzieci i wnuki. - Wnuki? - Wnuki! Cóż, w końcu minęło jedenaście lat...

- Owszem, obecny książę ma trzech synów - mówiła panna Northrup. - Jego siostra także jest zamężna i ma dzieci, choć nie jestem pewna, ile. Oczywiście, Carderockowie rzadko przyjeżdżają do Sproule. Nowego księcia życie na wsi nie bawi już tak, jak jego ojca.

Yale do tego stopnia skupiony był na osobie ojca, że niewiele myślał o bracie i siostrze. Oboje byli od niego starsi o kilka lat. Nim Yale opuścił Anglię, jego brat Wayland wydawał się mocno wrośnięty w wiejskie życie i wszystko wskazywało na to, że tu pozostanie. Yale rzadko widywał swą siostrę Twylę, mimo iż mieszkała w Londynie wraz z mężem. Brat z siostrą nigdy się zbyt dobrze nie rozumieli, a stosunki między' nimi jeszcze się pogorszyły, odkąd Yale zjawił się u niej pijany na proszonym śniadaniu. Poprzednią noc spędził odwiedzając jaskinie gier i zabawiając się z kompanami. Twyla nie była zbyt zachwycona.

Potarł skronie, czując narastający ból głowy. Zajęty dążeniem do celu, którym miało być wywarcie wrażenia na ojcu, nawet nie pomyślał o bracie i siostrze.

- Proszę, panie Browne, jest bardzo późno, a tu w krypcie panuje straszny ziąb. Jeszcze raz pana proszę, żeby pan sobie poszedł.

Yale zignorował jej prośbę.

- A co z nim? - wskazał na własne imię wyryte w kamieniu. Panna Northrup westchnęła ze znużeniem.

- Wygląda na to, że nie da mi pan wrócić do łóżka, co? Yale uśmiechnął się; spodobała mu się jej niewymuszona bezpośredniość.

Odrzuciła wreszcie kij, otrzepała dłonie i skrzyżowała ramiona na piersi, żeby się ogrzać.

- Yale Carderock nie jest tu pochowany. To chyba było za słabo powiedziane!

- Uważa się, że zginął na morzu - mówiła dalej. - Niewiele wiem o całej tej historii, poza tym, że źle się kończy. - Zatem proszę mi powiedzieć tyle, ile pani wie. Potrząsnęła głową.

- Znam jedynie pogłoski i plotki, sir. Nigdy nie poznałam tego człowieka, ponieważ większą część życia spędził w Londynie ze swoją matką.

- Co się mówi na jego temat? - dopytywał się Yale, mocno zaciekawiony.

- Och, był łobuzem najgorszego gatunku - zapewniła. Jego szaleństwa i występki. ..

- Występki? - powtórzył Yale, zastanawiając się, co może oznaczać to określenie. Na ile pamiętał swoje młode lata, mogło oznaczać niemal wszystko. Nie był świętym.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • legator.pev.pl