14 - Pan Samochodzik i Nieśmiertelny - Człowiek z UFO - Zbigniew Nienacki, Pan Samochodzik

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PS-14 ZBIGNIEW NIENACKI
PAN SAMOCHODZIK
I…
CZŁOWIEK Z UFO
2
Zdarzyło się to miesiąc przed moim służbowym wyjazdem do stolicy Kolumbii,
Bogoty. Pracowałem wtedy bardzo intensywnie, przygotowując materiały do referatu,
jaki w Bogocie na międzynarodowym kongresie, poświęconym sprawie ochrony
muzeów przed coraz liczniejszymi włamaniami, miał wygłosić mój bezpośredni
zwierzchnik, Marczak, dyrektor Centralnego Zarządu Muzeów w Ministerstwie Kultury i
Sztuki. Tezy naszego referatu były następujące: na całym świecie mnożą się kradzieże
dzieł sztuki i w związku z tym muzea bogatych krajów coraz bardziej udoskonalają
systemy zabezpieczające zbiory przed złodziejami. Są to systemy niezwykle kosztowne,
wyposażone w skomplikowane aparatury elektroniczne. Biedniejszych państw nie stać
na ich zastosowanie. A zresztą, jak wynikało z faktów, które skrzętnie odnotowywałem,
doskonaleniu systemów zabezpieczających towarzyszyło zawsze doskonalenie sposobów
włamań i kradzieży. Świat był więc widownią swoistej eskalacji: coraz droższe
urządzenia zabezpieczające i coraz sprytniejsze sposoby ich unieszkodliwiania. Jak
długo miała trwać ta eskalacja?
Stwierdziliśmy w naszym referacie, że indywidualni złodzieje dzieł sztuki należą już
do przeszłości, zamiast nich powstały ogromne, międzynarodowe gangi przestępcze.
Tym właśnie gangom powinno się przeciwstawiać nie coraz lepsze środki
zabezpieczające, ale międzynarodową organizację dla zwalczania gangów, złożoną z
rozmaitych specjalistów do walki z kradzieżami dzieł sztuki. Tylko powstanie takiej
organizacji mogło - naszym zdaniem - położyć tamę narastającej fali włamań i kradzieży
do muzeów. Albowiem dane statystyczne na ten temat były po prostu przerażające. W
ciągu minionych czterech lat na całym świecie skradziono czterdzieści dwa tysiące dzieł
sztuki o łącznej wartości trzydziestu milionów dolarów. Codziennie łupem złodziei
padało średnio od czterystu pięćdziesięciu do pięciuset takich dzieł...
Pewnego dnia, gdy mozoliłem się nad doborem najwłaściwszych słów dla
zobrazowania tych zagadnień, do mojego pokoju w Ministerstwie wniesiono nagle
drugie biurko. W ślad za nim zjawiła się dziwna osoba. Z początku nie wiedziałem, czy
to kobieta, czy mężczyzna, bo miała krótko przycięte włosy, zmierzwione i
przypominające ptasie gniazdo. Nosiła ta osoba spodnie i coś w rodzaju luźnej,
wełnianej tuniki zrobionej na drutach, podobnej do worka na pszenicę. Na jej szyi wisiał
przedziwny naszyjnik - na grubym łańcuszku kołysały się drewniane klocki zupełnie
takie same, jakimi kiedyś bawiłem się w przedszkolu. Ile ta osoba mogła mieć lat? -
dwadzieścia osiem? czterdzieści? sześćdziesiąt? Tak na dobrą sprawę widziałem tylko
jasną cerę policzków, mocno zaciśnięte usta oraz wyraźnie zarysowany podbródek bez
zarostu.
- Czego pan lub pani sobie życzy? - zwróciłem się do niej uprzejmie.
- To pan o mnie nic nie wie? - zdumiała się owa osoba głosem kobiecym i miłym dla
ucha. - Jestem Florentyna, pańska sekretarka.
Przerażenie odebrało mi głos. Przypomniałem sobie kłopoty, jakie przeżyłem z
poprzednią sekretarką, panną Moniką. Wówczas to Marczak zgodził się, żebym sam
sobie wynalazł odpowiedniego współpracownika, niekoniecznie zresztą kobietę. A oto
teraz przysłano bez mojej wiedzy jakąś pannę Florentynę, dziwną osobę z klockami na
szyi.
Bez słowa wyszedłem z pokoju i udałem się do swego zwierzchnika.
3
PROLOG
Marczak unikał mego spojrzenia. Coś tam chrząkał, pomrukiwał, przesuwał papiery na
biurku, a potem zerknąwszy w okno oświadczył urzędowym tonem:
- Dwa lata w pańskim dziale był blokowany wolny etat. Od dwóch lat obiecywał pan,
że wynajdzie sobie sekretarkę i nic z tego nie wyszło. Nie stać nas na taką rozrzutność,
panie Tomaszu. Proszę się więc nie dziwić, że w tych dniach minister raczył się
osobiście zainteresować tą sprawą i musieliśmy przyjąć pannę Florentynę.
- Kim ona jest? - zapytałem grzecznie.
Marczak bezradnie rozłożył ręce.
- Nie wiem, panie Tomaszu. Minister wezwał mnie do siebie i powiedział jak do
przyjaciela: „Prowadzisz ożywioną korespondencję z muzeami na całym świecie,
wyjeżdżasz wkrótce do Bogoty, aby wygłosić referat. Panna Florentyna zna doskonale
dziesięć języków. Taka osoba będzie ci bardzo potrzebna, choćby z tego względu, że
referat należy przełożyć na kilka języków”. Odrzekłem ministrowi, że mogą to zrobić
wynajęci tłumacze. Ale on znowu rzekł do mnie jak do przyjaciela: „Ta pani pracowała
najpierw w Ministerstwie Przemysłu Ciężkiego, ale z jakichś tajemniczych względów
wkrótce jej wymówiono. Potem zatrudniono ją w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Niestety, jest osobą pozbawioną jakichkolwiek umiejętności dyplomatycznych i narobiła
im mnóstwo kłopotów. Zadzwonili do mnie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych (a
wiesz, że musimy się z nimi liczyć) i poprosili, abym znalazł dla niej u nas jakąś pracę”.
- Nie uznaję protekcji - oświadczyłem.
- Ja także, panie Tomaszu - przytaknął gorliwie Marczak. - Ale w tym wypadku
musimy ustąpić. Nasz minister mnie o to poprosił, a jego poprosił inny minister. To
jednak pana wina, że do tej pory nie znalazł pan sobie sekretarki.
- I co ja mam z nią zrobić? - westchnąłem.
- Nie wiem, panie Tomaszu - zakłopotał się szczerze Marczak. - Może weźmiemy ją
ze sobą do Bogoty, przyda się nam jako tłumacz w rozmowach z muzealnikami innych
krajów. Nasz referat też przełoży na dziesięć języków.
Z ciężkim sercem wróciłem do swojego pokoju, gdzie zastałem pannę Florentynę,
siedzącą za wniesionym niedawno biurkiem i przeglądającą jakieś zagraniczne
czasopismo.
Połowa referatu na kongres w Bogocie była już gotowa. Wręczyłem go jej i poleciłem,
aby przetłumaczyła na dziesięć języków.
- Przepraszam panią, ale jakie języki pani zna? - zapytałem.
- Angielski, niemiecki, francuski, włoski, hiszpański, portugalski, rosyjski,
holenderski, grecki, duński. Mogę także dość swobodnie rozmawiać po japońsku, w
języku suahili oraz papiamento.
- Papiamento? - pomyślałem, że żartuje sobie ze mnie.
Lecz ona odparła z powagą:
- Papiamento jest językiem używanym przez ludność zamieszkującą Antyle
Holenderskie. To mieszanina holenderskiego, hiszpańskiego, portugalskiego,
francuskiego oraz języków afrykańskich. Znam również trochę...
- Nie, nie, dosyć - oświadczyłem błagalnie.
Od tej chwili przez prawie dwa tygodnie nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem w
żadnym języku, nawet po polsku. Z początku próbowałem do niej zagadnąć, pytałem o
to i owo, ale zbywała mnie półsłówkami albo po prostu monosylabami. Zresztą tak
naprawdę nie mieliśmy wspólnego tematu do rozmowy. Ona znała dziesięć języków, ja
4
natomiast byłem detektywem. Mnie interesowali złodzieje dzieł sztuki i włamania do
muzeów. Ona sprawiała wrażenie osoby zajętej jakimiś własnymi wewnętrznymi
troskami i po prostu ograniczała się do wykonywania tego, co jej zleciłem.
Aż wreszcie po dwóch tygodniach usłyszałem znowu głos Florentyny. Przeglądała
właśnie tygodnik włoski „Epoca” i nagle wykrzyknęła z największym entuzjazmem:
- Niech pan sobie wyobrazi, że, jak mówią dane statystyczne, do roku tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątego bardzo dużo Niezidentyfikowanych Obiektów
Latających, czyli Unidentified Flying Objects, zwanych w skrócie UFO ukazywało się
właśnie nad Kolumbią.
- I co z tego?
- Przecież mam z panami wyjechać do Bogoty. Ach, jakie to będzie cudowne, jeśli uda
mi się tam porozmawiać z kimś, kto widział UFO.
- Panią interesują podobne sprawy?
- Ja po prostu żyję nimi dzień i noc - wykrzyknęła niemal z dzikim entuzjazmem. -
Przeczytałam wszystko, co napisano o UFO i UFO-ludkach. Koresponduję z
największymi znawcami tego zagadnienia oraz z dziesiątkami ludzi w różnych krajach,
którzy widzieli UFO, a nawet kontaktowali się z UFO-ludkami. Znajomość wielu
języków jest w tym niezwykle przydatna.
- O tak, oczywiście - przytaknąłem ze zrozumieniem. - Przepraszam za niedyskretne
pytanie: pani jest mężatką? ma pani dzieci?
Florentyna zarumieniła się lekko i odparła z niechęcią:
- Nie wyszłam za mąż i mieszkam z mamusią. Kobieta ogarnięta pasją naukową nie
może tracić czasu na głupie randki z mężczyznami. Dzieci też, oczywiście, nie
posiadam.
- Wszystko jasne - kiwnąłem głową. - Tak więc UFO to pani jedyna namiętność. Z jej
powodu wędruje pani od jednej instytucji do drugiej, nigdzie długo nie zagrzewając
miejsca. Niestety, muszę panią poinformować, że i ja w żadne UFO nie wierzę. Uważam
tę sprawę za wymysł pseudonaukowców i fantastów. Jeśli pragnie pani pracować w
moim dziale, to proszę nigdy przy mnie nie mówić o UFO, UFO-ludkach i tym
podobnych historiach.
W odpowiedzi usłyszałem ciche:
- Zgadzam się, panie kierowniku...
A kiedy zerknąłem w jej stronę, zauważyłem, że odsunęła nieco kępkę kosmyków
zasłaniających jej czoło i oczy. W tych oczach - o dziwo, bardzo dużych i bardzo
ładnych - ujrzałem łzy. A choć ostrzegano mnie już wiele razy, iż łzy stanowią broń
najczęściej używaną przez kobiety, poczułem głęboką skruchę, zrobiło mi się bardzo
przykro i oświadczyłem łagodnie:
- Nie jestem kierownikiem tyranem. Przysięgam, że na wiele może pani sobie
pozwolić. Postaram się tolerować pani ewentualne wychodzenie po zakupy w godzinach
pracy, a nawet jeśli najdzie panią ochota, aby zatańczyć na własnym biurku, nie powiem
złego słowa. Ale o jedno naprawdę błagam: ani słowa o UFO.
Zrozumiała. I odtąd znowu niewiele ze sobą rozmawialiśmy. Aż wreszcie przyszedł
dzień naszego odlotu do Bogoty i znaleźliśmy się w trójkę na międzynarodowym
lotnisku na Okęciu. Dyrektora Marczaka i mnie celnicy przepuścili do samolotu po
pobieżnym tylko sprawdzeniu bagaży. Natomiast pannę Florentynę spotkała z ich strony
wielka podejrzliwość. Zaprowadzili ją do specjalnego pomieszczenia, gdzie została
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • legator.pev.pl