14 - Salvatore R.A. - Ścieżki mroku 4 - Morze mieczy, Salvatore R.A. - Drizzt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
R. A. Salvatore
Morze Mieczy
(Sea of Swords)
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
1
PROLOG
Wykonywał swymi sejmitarami gładkie, pewne, okrężne ruchy, przemieszczając je delikatnymi i złudnymi
łukami. Gdy pojawiła się sposobność, wystąpił naprzód i ciął jedną z kling w, wydawałoby się, odsłonięty bark.
Jednakże elf, o łysej, lśniącej w słońcu głowie, był szybszy. Elf cofnął stopę i uniósł długi miecz w silnym
parowaniu, po czym zaszarżował prosto przed siebie, wykonując pchnięcie sztyletem, a następnie znów postąpił
o krok, by pchnąć mieczem.
Tańczył w idealnej harmonii z płynnymi ruchami elfa, kręcąc defensywnie swymi bliźniaczymi sejmitarami,
kierując każdy w dół i wokół, by zderzyły się z brzękiem z wykonującym pchnięcie mieczem. Elf znów pchnął,
w środek korpusu, a następnie trzeci raz, celując nisko.
Sejmitary podążyły wokół i w dół, wykonując klasyczny, podwójny dolny blok. Następnie te bliźniacze klingi
uniosły się, gdy zwinny, bezwłosy elf próbował wykonać kopnięcie poprzez blok.
Kopnięcie było jedynie fintą i gdy sejmitary się uniosły, elf opadł do przykucu i wypuścił sztylet. Nóż
przemknął, zanim zdołał opuścić sejmitary na tyle nisko, by zablokować, zanim zdołał odpowiednio ustawić stopy
i uchylić się na bok.
Diabelski sztylet, ciśnięty idealnie, by wypatroszyć, trafił w brzuch.
* * *
– To Deudermont, pewnym – zawołał nerwowym głosem członek załogi. – Znowuż nas zauważył!
– Ba, ale on nie może wiedzieć, kim jesteśmy – przypomniał inny.
– Przeprowadź nas po prostu przez rafę i obok pirsów – Sheila Kree poleciła swemu pilotowi.
Wysoka i tęga, z rękoma twardymi jak skała od lat ciężkiej pracy i zielonymi oczyma, w których widać było
urazę wobec tych lat, rudowłosa kobieta wpatrywała się ze złością w pościg. Trójmasztowy szkuner zmusił ją do
odwrotu, a co za tym idzie, rezygnacji ze spodziewanego, niemal pewnego, korzystnego połowu, jakim byłby lekko
uzbrojony okręt kupiecki.
– Sprowadź nam mgłę, coby nie mogli patrzeć – dodała paskudna piratka, wrzeszcząc do Bellany, zaklinaczki
pracującej na Krwawym Kilu.
– Mgłę – prychnęła zaklinaczka, potrząsając głową, by jej kruczoczarne włosy załopotały wokół ramion.
Piratka, która częściej przemawiała za pomocą swego miecza niż języka, po prostu nie zrozumiała. Bellany
wzruszyła ramionami i zaczęła rzucać swój najsilniejszy czar – kulę ognistą. Gdy skończyła, skierowała wybuch nie
na odległy, ścigający ich statek – który był daleko poza zasięgiem, a poza tym, jeśli rzeczywiście był to Duszek
Morski, i tak nie miałby kłopotów z odbiciem takiego ataku – lecz w wodę za Krwawym Kilem.
Piana morska zasyczała i prysnęła w proteście, gdy liznęły ją płomienie, podnosząc za płynącym szybko
okrętem gęstą parę. Sheila Kree uśmiechnęła się i pokiwała aprobująco głową. Jej pilotka, przysadzista kobieta
o wielkiej twarzy, dołkach w policzkach i żółtym uśmiechu, znała wody wokół zachodniego krańca Grzbietu Świata
lepiej niż ktokolwiek żyjący. Mogła po nich nawigować nawet w najciemniejsze noce, nie korzystając z niczego
więcej poza odgłosem fal rozbijających się na rafach. Okręt Deudermonta nie ośmieli się podążyć za nimi na
rozciągające się dalej niebezpieczne wody. Wkrótce Krwawy Kil przepłynie za trzeci pirs, okrążając skalisty cypel,
a następnie ruszy na otwarte wody albo jeszcze bardziej zbliży się do lądu, między rafy i skały – do miejsca, które
Sheila i jej towarzysze zwykli nazywać domem.
– On nie może wiedzieć, co to byli my – powtórzył marynarz.
Sheila Kree przytaknęła i miała nadzieję, że mężczyzna miał rację – raczej tak było, bowiem choć Duszek
Morski, trójmasztowy szkuner, miał tak bardzo charakterystyczne żagle, Krwawy Kil wyglądał jedynie jak kolejna
mała, niewyróżniająca się karawela. Podobnie jednak jak każdy inny rozsądny pirat wzdłuż Wybrzeża Mieczy,
Sheila Kree nie zamierzała krzyżować kursu z legendarnym Duszkiem Morskim Deudermonta ani z jego
wyszkoloną oraz niebezpieczną załogą, nieważne, za kogo ją uważał.
Słyszała zaś plotki, że Deudermont jej szukał, choć mogła jedynie zgadywać, dlaczego słynny łowca piratów
mógłby za nią podążać. Odruchowo potężna kobieta sięgnęła ręką przez ramię, by poczuć piętno, jakim się
naznaczyła, symbol swej nowoodkrytej potęgi oraz ambicji. Podobnie jak wszystkie kobiety w nowej morskiej
i lądowej grupie Kree, Sheila nosiła znak potężnego młota bojowego, który kupiła u głupca z Luskan, znak Aegis-
fanga.
Czy więc to było źródłem nagłego zainteresowania Deudermonta? Sheila Kree poznała trochę historię młota,
dowiedziała się, że jego poprzedni właściciel, zapijaczony osiłek o imieniu Wulfgar, był znanym przyjacielem
kapitana Deudermonta. To była więź, lecz piratka nie mogła być pewna. W końcu, czyż Wulfgar nie został skazany
w Luskan za próbę, zamordowania Deudermonta?
2
Niedługo później Sheila Kree otrząsnęła się z tych myśli, bowiem Krwawy Kil przedzierał się niebezpiecznie
pomiędzy miriadami skał i raf do sekretnej, osłoniętej Złotej Zatoczki. Pomimo doskonałego pilotowania, Krwawy
Kil nieraz otarł się o poszarpaną krawędź i w chwili, gdy wpłynęli do zatoczki, karawela miała przechył na lewo.
Nie miało to jednak znaczenia, bowiem w tej pirackiej zatoczce, otoczonej górującymi ścianami poszarpanych
skał, Sheila i jej załoga mieli środki, aby naprawić okręt. Wprowadzili Krwawy Kil do wielkiej jaskini, będącej
początkiem kompleksu tuneli oraz grot, który szedł przez wschodni kraniec Grzbietu Świata, naturalnych tuneli
osmolonych teraz od wiszących na ścianach pochodni, oraz kamiennych jaskiń, wygodnych dzięki łupom najlepszej
i najefektywniejszej pirackiej bandy na północnych rubieżach Wybrzeża Mieczy.
Niska, czarnowłosa zaklinaczka westchnęła. Wiedziała, że to zapewne jej magia dokona większości prac przy
koniecznych naprawach.
– Niech cholera weźmie tego Deudermonta! – stwierdziła Bellany.
– Niech cholera weźmie nasze tchórzostwo, chciałaś chyba powiedzieć – rzucił przechodząc obok smrodliwy
wilk morski.
Sheila Kree stanęła przed narzekającym mężczyzną, wyszczerzyła do niego zęby i powaliła go na deski prawym
sierpowym.
– Sądzę, że nawet nas nie widział – zaprotestował leżący mężczyzna, spoglądając na rudowłosą piratkę z miną
wyrażającą czyste przerażenie.
Gdyby to któraś ze składających się na załogę Krwawego Kila kobiet zaszła za skórę Sheili,
najprawdopodobniej zostałaby obita, lecz jeśli mężczyzna pozwolił sobie na zbyt wiele, najczęściej dowiadywał się,
skąd okręt wziął swą nazwę. Przeciąganie pod kilem było w końcu jedną z ulubionych rozrywek Sheili Kree.
Sheila Kree pozwoliła mu się odczołgać, jej myśli skupiały się bardziej na pojawieniu się Deudermonta.
Musiała przyznać, że było możliwe, że Duszek Morski w ogóle ich nie zauważył, a nawet jeśli Deudermont i jego
załoga dostrzegli odległe żagle Krwawego Kila, nie znali prawdziwej tożsamości okrętu.
Jednak Sheila Kree wolała zachować ostrożność, jeśli w grę wchodził kapitan Deudermont. Jeśli kapitan i jego
wyszkolona załoga rzeczywiście postanowili ją odszukać, niech stanie się to tutaj, w Złotej Zatoczce, w kamiennej
fortecy, którą Sheila Kree i jej załoga dzielili ze sporym klanem ogrów.
* * *
Sztylet trafił dokładnie w niego...
... i odbił się, spadając nieszkodliwie na ziemię.
– Drizzt Do’Urden nigdy nie złapałby się na taką fintę – Le’lorinel, elf o łysej głowie, mruknął wysokim
i melodyjnym głosem. Oczy elfa, niebieskie przetykane złotem, lśniły z niebezpieczną intensywnością zza zawsze
noszonej przez Le’lorinela maski. Machnięciem nadgarstka wsunął miecz z powrotem do pochwy.
– Gdyby tak zrobił, przesunąłby się wystarczająco szybko, aby uniknąć rzutu albo dość szybko opuściłby
sejmitar, by zablokować – elf dokończył z prychnięciem.
– Nie jestem Drizztem Do’Urdenem – powiedział po prostu półelf, Tunevec. Przeszedł na skraj dachu i pochylił
się nisko nad krenelażem, starając się odzyskać dech.
– Mahskevic zaklął cię magicznym przyspieszeniem, aby to zrekompensować – odparł elf, chowając sztylet
i poprawiając pozbawioną rękawów jasnobrązową tunikę.
Tunevec parsknął na swego przeciwnika.
– Nawet nie wiesz, jak walczy Drizzt Do’Urden – przypomniał.
– Naprawdę! Widziałeś go kiedyś w walce? Czy kiedykolwiek obserwowałeś ruchy – niemożliwe ruchy,
powiadam! – które mu tak ochoczo przypisujesz?
Jeśli Le’lorinel był pod wrażeniem tego rozumowania, nie pokazał tego po sobie.
– Opowieści o jego stylu walki oraz męstwie są powszechne na ziemiach północy.
– Powszechne i zapewne przesadzone – przypomniał Tunevec.
Łysa głowa Le’lorinela kręciła się, zanim Tunevec dokończył jeszcze to zdanie, bowiem elf wielokrotnie
przybliżał umiejętności Drizzta swemu półelfiemu partnerowi do sparingów.
– Płacę ci dobrze za twój udział w tych sesjach treningowych – powiedział Le’lorinel. – Lepiej, żebyś uważał
każde słowo, jakie powiedziałem ci o Drizzcie Do’Urdenie, za prawdę i naśladował jego styl walki najlepiej, jak
możesz przy swych mizernych zdolnościach.
Tunevec, obnażony do pasa, wytarł swe chude i muskularne ciało. Podał ręcznik Le’lorinelowi, który jedynie
popatrzył na niego z pogardą, zwyczajową przy takich porażkach. Elf przeszedł obok niego, kierując się do drzwi
zapadniowych, prowadzących na najwyższe piętro wieży.
– Twoje zaklęcie kamiennej skóry zapewne się już zużyło – elf powiedział z wyraźną pogardą.
3
Zostawszy sam na dachu, Tunevec zachichotał bezradnie i potrząsnął głową. Ruszył po swą koszulę, lecz zanim
do niej dotarł, zauważył migotanie w powietrzu. Półelf przystanął, obserwując, jak w polu widzenia materializuje się
stary czarodziej Mahskevic.
– Zadowoliłeś go dziś? – siwobrody mężczyzna spytał głosem, który brzmiał jak wyciągany siłą z jego
zaciśniętego gardła. Lekko kpiący uśmiech Mahskevika, pełen żółtych zębów, ukazywał, że znał już odpowiedź.
– Le’lorinel ma na jego punkcie obsesję – odpowiedział Tunevec. – Większą niż sądziłem, że jest możliwa.
Mahskevic jedynie wzruszył ramionami, jakby nie miało to żadnego znaczenia.
– Pracuje dla mnie od ponad pięciu lat, zarówno by zarobić na moje czary, jak i by dobrze opłacać ciebie –
przypomniał czarodziej. – Szukaliśmy przez wiele miesięcy, by odnaleźć kogoś, kto wydawał się obiecujący, jeśli
chodzi o naśladowanie ruchów tego mrocznego elfa, Drizzta Do’Urdena, by odnaleźć ciebie.
– Po co więc tracić czas? – zripostował sfrustrowany półelf. – Dlaczego nie udasz się z Le’lorinelem, aby
znaleźć tego paskudnego drowa i skończyć z nim raz na zawsze? Wydaje się to o wiele łatwiejsze niż te niekończące
się sparingi.
Mahskevic zachichotał, jakby mówiąc Tunevekowi wyraźnie, że nie doceniał tego dość niezwykłego drowa,
którego wyczyny, jak dowiedzieli się Le’lorinel i Mahskevic, rzeczywiście robiły wrażenie.
– Wiadomo jest, że Drizzt jest przyjacielem krasnoluda zwanego Bruenorem Battlehammerem – wyjaśnił
czarodziej. – Znasz to imię?
Tunevec, zakładając szarą koszulę, popatrzył na starego człowieka i potrząsnął głową.
– Król Mithrilowej Hali – wytłumaczył Mahskevic. – A przynajmniej nim był. Nie mam zbytniej ochoty
kierować przeciwko sobie klanu dzikich krasnoludów, zmory wszystkich czarodziejów. Uczynienie sobie wroga
z Bruenora Battlehammera nie wydaje mi się korzystne dla bogactwa ani zdrowia.
– Poza tym, nie żywię urazy wobec tego Drizzta Do’Urdena – dodał Mahskevic. – Dlaczego miałbym pragnąć
go zniszczyć?
– Ponieważ Le’lorinel jest twoim przyjacielem.
– Le’lorinel – powtórzył Mahskevic, znów z tym chichotem. – Lubię go, przyznaję, i starając się wypełniać
moje, wynikające z przyjaźni obowiązki, często próbuję go przekonać, że jego droga jest prowadzącym do
samozniszczenia szaleństwem, niczym więcej.
– Jestem pewien, że cię nie słucha – powiedział Tunevec.
– Owszem – zgodził się Mahskevic. – Naprawdę uparty jest Le’lorinel Tel’e’brenequiette.
– Jeśli to w ogóle jego nazwisko – parsknął Tunevec, będący w raczej kiepskim nastroju, zwłaszcza jeśli
chodziło o jego partnera do sparingów. – Ja tobie jak ty mi – przetłumaczył, bowiem rzeczywiście nazwisko
Le’lorinela było jedynie odmianą dość powszechnego elfiego powiedzenia.
– To filozofia szacunku i przyjaźni, czyż nie? – zapytał stary czarodziej.
– Oraz zemsty – odrzekł ponuro Tunevec.
* * *
Poniżej, na środkowym piętrze wieży, sam w małym, prywatnym pokoju, Le’lorinel ściągnął maskę i usiadł na
łóżku, wrząc ze złości i nienawiści wobec Drizzta Do’Urdena.
– Ile lat to zajmie? – spytał elf, kończąc krótkim śmiechem, gdy bawił się onyksowym pierścieniem. – Stuleci?
Nieważne!
Le’lorinel ściągnął pierścień i uniósł go przed błyszczące oczy. Potrzeba było dwóch lat ciężkiej pracy, aby
zarobić sobie u Mahskevika na ten przedmiot. Pierścień był magiczny, zaprojektowany tak, by mieścić w sobie
zaklęcia. W tym tutaj było ich cztery, cztery czary, jakie według Le’lorinela pozwolą mu zabić Drizzta Do’Urdena.
Oczywiście Le’lorinel wiedział, że użycie owych czarów w planowany sposób zaowocuje zapewne śmiercią
obydwu walczących.
Nie miało to znaczenia.
Jeśli tylko Drizzt Do’Urden zginie, Le’lorinel z zadowoleniem wkroczy w zaświaty.
4
Część l
CIENIE MROKU
Dobrze jest być w domu. Dobrze jest słyszeć wicher Doliny Lodowego Wichru, czuć jego orzeźwiające
ukąszenia, jakby przypominające, że żyję.
Wydaje się to takie oczywiste, że ja, że my, jesteśmy żywi, a jednak obawiam się, że nazbyt często i zbyt łatwo
zapominamy o ważności tego prostego faktu. Tak łatwo jest zapomnieć, że naprawdę żyjemy, a przynajmniej
doceniać, że się naprawdę żyje, że można obserwować każdy wschód słońca i cieszyć się każdym jego zachodem.
A przez wszystkie te godziny pomiędzy nimi, oraz przez wszystkie godziny po zmierzchu, można robić, co się
chce.
Łatwo jest przegapić możliwość, że każda osoba, której ścieżka zetknie się z twoją może stać się wydarzeniem
i wspomnieniem, dobrym bądź złym, aby wypełniać godziny doświadczeniem zamiast nudy, aby przełamywać
monotonię mijających chwil. Te stracone chwile, te identyczne godziny, rutyna, są wrogiem, są małymi obszarami
śmierci w obrębie życia.
Tak, dobrze jest być w domu, na dzikiej ziemi Doliny Lodowego Wichru, gdzie potwory wałęsają się chmarami,
a łotrzykowie grożą na każdym zakręcie drogi. Jestem bardziej żywy i bardziej zadowolony niż kiedykolwiek od wielu
lat. Zbyt długo zmagałem się z dziedzictwem mej mrocznej przeszłości. Zbyt długo zmagałem się z rzeczywistością
mej długowieczności, z tym, że zapewne umrę na długo po Bruenorze, Wulfgarze i Regisie.
I Catti-brie.
Jakimż jestem głupcem, że żałuję kresu jej dni, nie ciesząc się dniami, które ma, które my mamy teraz! Jakimż
jestem głupcem, że pozwalam, by teraźniejszość wślizgiwała się do przeszłości, gdy lamentuję nad potencjalną –
i tylko potencjalną – przyszłością!
Wszyscy umieramy, w każdej chwili, która mija każdego dnia. Nie da się uciec przed tą prawdą istnienia.
Prawda ta może nas sparaliżować strachem lub nasączyć niecierpliwością, pragnieniem odkrywania oraz
doświadczania, nadzieją – nie, żelazną wolą! – znajdywania wspomnień w każdym czynie. Aby być żywym, pod
światłem słońca lub światłem gwiazd, w pogodzie pięknej lub burzowej. Aby tańczyć na każdym kroku, czy to
w ogrodach pięknych kwiatów, czy w głębokich śniegach.
Młodzi znają tę prawdę, o której zapomniało tak wielu starych, a nawet w średnim wieku. Na tym polega źródło
gniewu, zazdrości, jaką tak wielu żywi wobec młodych. Tak wiele razy słyszałem powszechne żale: „Gdybym tylko
mógł się cofnąć do tego wieku, wiedząc to, co wiem!”. Słowa te wzbudzają we mnie wielkie rozbawienie, bowiem
naprawdę powinno to brzmieć: „Gdybym tylko mógł odzyskać pożądanie i radość, jakie znałem wtedy!”.
Doszedłem do zrozumienia, że na tym polega sens życia, a w owym zrozumieniu istotnie odkryłem to pożądanie
i tę radość. Dwadzieścia lat, podczas których obecne jest to pożądanie i radość, podczas których rozumie się tę
prawdę, mogą być pełniejsze niż stulecia o pochylonej głowie i zgarbionych ramionach.
Pamiętam swą pierwszą walkę u boku Wulfgara, gdy z szerokim uśmiechem i żądzą życia poprowadziłem go
przeciw potężnym gigantom, posiadającym ogromną przewagę liczebną. Jakże dziwne, że gdy mam więcej do
stracenia, pozwoliłem, by owo pożądanie się zmniejszyło!
Potrzebowałem tak wiele czasu, paru gorzkich strat, aby dostrzec niewłaściwość tego rozumowania.
Potrzebowałem tak wiele czasu, powrotu do Doliny Lodowego Wichru po niechcianym oddaniu Kryształowego
Reliktu Jarlaxle’owi oraz zakończeniu nareszcie (i modlę się, oby na zawsze) mojego związku z Artemisem Entrerim,
abym obudził się w moim własnym życiu, abym docenił otaczające mnie piękno, abym znajdował i nie stronił od
podniecenia, które należy przeżywać.
Pozostają oczywiście zmartwienia i obawy. Wulfgar od nas odszedł, nie wiem dokąd, i boję się o jego głowę,
jego serce oraz jego ciało. Zaakceptowałem jednak, że wybór jego drogi zależy od niego samego i że dla dobra całej
trójki – głowy, serca oraz dala – musiał się od nas odsunąć. Modlę się, aby nasze ścieżki znów się spotkały, aby
znalazł drogę do domu. Modlę się, aby doszły do nas jakieś wieści o nim, albo uspokajające nasze obawy, albo
ponaglające nas do działania, aby go odzyskać.
Mogę jednak być cierpliwy i przekonywać się, co jest najlepsze. Bowiem, pielęgnując moje obawy o niego,
zaprzeczam całemu sensowi mojego własnego życia.
Tego nie uczynię.
Jest zbyt wiele piękna.
Jest zbyt wiele potworów i zbyt wielu łotrów.
Jest zbyt wiele zabawy.
Drizzt Do’Urden
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]