1499, Big Pack Books txt, 1-5000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Philip K. Dick - Gra nielosowawww.bookswarez.prv.plToczac piecdziesieciogalonowa beczke z woda z kanalu na swa plantacje ziemniak�w, Bob Turk uslyszal nagle ryk silnik�w; spojrzal w kierunku zamglonego jak zwykle wczesnym popoludniem marsjanskiego nieba i dostrzegl wielki, blekitny statek miedzyplanetarny.W przyplywie radosnego podniecenia pozdrowil go machnieciem reki. A potem przeczytal slowa namalowane na burcie statku i jego radosc zmacila troska. Poniewaz ten owalny kadlub, obnizajacy sie teraz, by wyladowac na rufie, byl statkiem - lunaparkiem, przybywajacym w ten rejon czwartej planety w celach zarobkowych.Napis na burcie glosil:PRZEDSIEBIORSTWO ROZRYWKOWE "SPADAJACA GWIAZDA"PRZEDSTAWIAFENOMENY NATURY, MAGICZNE SZTUKI,PRZERAZAJACE AKROBACJE ORAZ KOBIETY!Ostatni wyraz namalowany byl wiekszymi literami.- Chyba powinienem poinformowac o tym Rade Osady - pomyslal Turk. Zostawil beczke z woda i pobiegl truchtem w kierunku centrum handlowego, dyszac ciezko, gdyz jego pluca z wysilkiem wchlanialy rozrzedzone powietrze tego nienaturalnego, skolonizowanego swiata. Kiedy lunapark zawital ostatnio w te strony, mieszkancy zostali obrabowani z przewazajacej czesci swych zbior�w kt�re obsluga kram�w przyjela jako zaplate w naturze - i na pocieche pozostal im zaledwie stos bezuzytecznych gipsowych figurek. To nie moglo sie powt�rzyc. A jednak...Czul w sobie silna pokuse, potrzebe rozerwania sie. Wszyscy odczuwali to samo; wszyscy mieszkancy osady tesknili za niezwykloscia. A wlasciciele lunaparku oczywiscie o tym wiedzieli i na tym wlasnie zerowali. - Gdyby udalo nam sie zachowac zdrowy rozsadek - myslal Turk. - Zaplacic w naturze nadwyzkami zywnosci i wl�kna do produkcji tkanin, a nie tym, czego potrzebujemy... nie zachowywac sie jak gromada dzieci. Ale zycie w skolonizowanym swiecie bylo monotonne. Wozenie wody, zwalczanie robactwa, naprawa plot�w, nieustanne majstrowanie przy maszynach rolniczych, czyli p�lsamoczynnych robotach, kt�re zapewnialy im byt... to im nie wystarczalo; nie bylo w tym... kultury. Ani niezwyklosci.- Hej! - zawolal Turk, gdy dobiegl do dzialki Vince'a Guesta. Jej wlasciciel siedzial okrakiem na swym jednocylindrowym plugu z kluczem francuskim w reku. - Slyszales ten halas? Mamy gosci! Znowu przyjechalo wesole miasteczko, takie jak w zeszlym roku pamietasz?- Pamietam - mruknal Vince, nie podnoszac wzroku. - Zabrali mi caly zbi�r dyn. Niech diabli wezma wszystkie objazdowe wesole miasteczka. - Jego twarz przybrala posepny wyraz.- To jakas inna trupa - wyjasnil Turk, zatrzymujac sie. Nigdy dotad ich nie widzialem; maja blekitny statek i wyglada na to, ze wszedzie juz byli. Wiesz, co mamy zamiar zrobic? Pamietasz nasz plan?- Wielki mi plan - powiedzial Vince, przykrecajac szczeki klucza francuskiego.- Talent to talent - z zapalem gadal Turk, starajac sie przekonac nie tylko Vince'a, ale i siebie samego, stlumic dreczacy go niepok�j. - Zgadzam sie, ze Fred jest przyglupem, ale jego talent jest prawdziwy - sprawdzilismy go milion razy i sam nie moge zrozumiec, dlaczego nie wykorzystalismy go przeciwko tym wlascicielom lunaparku, kt�rzy byli tu w zeszlym roku. Ale teraz jestesmy zorganizowani. Przygotowani.- Wiesz, co zrobi ten glupi dzieciak? - spytal Vince, podnoszac glowe. - Przylaczy sie do tej trupy; wyjedzie z nimi i bedzie wykorzystywal sw�j talent dla ich korzysci. Nie mozemy mu zaufac.- Ja mu ufam - oznajmil Turk i pospieszyl w kierunku zakurzonych, wyszczerbionych, szarych budynk�w osady. Widzial juz krzatajacego sie w swym sklepie przewodniczacego Rady, Hoaglanda Rae; Hoagland zajmowal sie wynajmem uzywanego sprzetu i wszyscy mieszkancy osady byli od niego zalezni. Bez wymyslnych urzadzen Hoaglanda ani jedna owca nie bylaby ostrzyzona, ani jedno jagnie nie mialoby obcietego ogona. Nic wiec dziwnego, ze wlasnie on stal sie ich politycznym i ekonomicznym przyw�dca.Hoagland wyszedl ze sklepu na utwardzony piasek, oslonil oczy dlonia, przetarl mokre czolo zlozona chusteczka do nosa i przywital sie z Bobem Turkiem.- Tym razem inna trupa? - spytal cicho.- Zgadza sie - odparl Turk, czujac przyspieszone bicie serca. - I mozemy ich zalatwic. Hoag! Jesli dobrze to rozegramy, to znaczy jesli Fred...- Beda podejrzliwi - powiedzial z namyslem Hoag. - Inne osady z pewnoscia uzywaly swoich Psi, zeby ich ograc. Moze maja jednego z tych - jak oni sie nazywaja - tych antyparapsycholog�w. Fred nalezy do grupy p-k, wiec jesli maja jakiegos anty p-k... - Z rezygnacja machnal reka.- P�jde i powiem rodzicom Freda, zeby odebrali go ze szkoly - oznajmil Turk, walczac z zadyszka. - To naturalne, ze zaraz zbiegna sie dzieci; zamknijmy szkoly na dzisiejsze popoludnie, zeby Fred zgubil sie w tloku, wiesz, o co mi chodzi? On nie wyglada dziwacznie, przynajmniej dla mnie. - Zachichotal ze sztucznym ozywieniem.- To prawda - z godnoscia przyznal Hoagland. - Chlopak Costner�w wydaje sie zupelnie normalny. No dobrze, spr�bujemy; zostalo to zreszta przeglosowane, wiec nie mamy wyboru. Idz i uderz w dzwon wzywajacy do gromadzenia nadwyzek, zeby ci chlopcy z lunaparku zobaczyli, ze mamy do zaoferowania dobre produkty. - Chce, zeby zgromadzono tu na stosach wszystkie jablka, orzechy wloskie, glowy kapusty i dynie. - Pokazal palcem wybrane przez siebie miejsce. - I chce miec w reku najdalej za godzine dokladny spis, z trzema kopiami. - Hoagland wyciagnal cygaro i przytknal do niego zapalniczke. - No, bierz sie do roboty.Bob Turk wzial sie do roboty.Idac z synem przez poludniowe pastwisko, wsr�d stada owiec z czarnymi pyskami, przezuwajacych twarda, sucha trawe, Tony Costner spytal: - Czy myslisz, ze dasz sobie rade, Fred? Jesli nie, powiedz mi. Nie musisz tego robic.Fred Costner, wytezajac wzrok, dostrzegal juz mgliste zarysy wesolego miasteczka, wznoszonego przed uniesionym dziobem statku miedzyplanetarnego. Kramy, migoczace wielkie transparenty i tanczace na wietrze metalowe serpentyny... slyszal tez dzwieki muzyki z tasm, a moze prawdziwych organ�w parowych?- Jasne - mruknal. - Poradze sobie z nimi. Cwiczylem codziennie, odkad pan Rae mi o tym powiedzial. - Chcac tego dowiesc, poderwal w g�re wysilkiem woli lezacy przed nimi glaz; kamien zatoczyl w powietrzu luk i pomknal z wielka szybkoscia w ich strone, a potem nagle opadl z powrotem na brunatna, wyschnieta trawe. Owce zaczely mu sie tepo przygladac, a Fred wybuchnal smiechem.Wsr�d ustawionych budek zgromadzil sie juz spory tlum mieszkanc�w osady, wsr�d kt�rych bylo tez troche dzieci; Fred zerknal na oblezone stoisko z wata cukrowa, poczul zapach prazonej kukurydzy i dostrzegl z zachwytem duzy pek wypelnionych helem balon�w, z kt�rymi spacerowal pomalowany na jaskrawe kolory karzel w kostiumie wl�czegi.- Posluchaj, Fred - powiedzial spokojnie jego ojciec. - Musisz znalezc taka gre, w kt�rej stawka sa naprawde cenne nagrody.- Wiem o tym - odparl i zaczal przygladac sie kramom. - Nie potrzeba nam lalek w hawajskich sp�dniczkach - powiedzial sam do siebie. - Ani bombonierek z cukierkami ze slonej wody.Gdzies na terenie lunaparku mozna bylo zdobyc naprawde cenny lup. Moze w straganie, w kt�rym trzeba bylo trafic w zawieszone na tablicy banknoty, moze przy magicznym kole, moze przy stole do gry w bingo; tak czy owak zdobycz lezala w zasiegu reki. Podswiadomie wyczuwal jej obecnosc, czul jej zapach. I przyspieszyl kroku.- Hmm... moze zostawie cie samego, Freddy - odezwal sie jego ojciec slabym, zduszonym glosem. Tony dostrzegl jedna z estrad, na kt�rych wystepowaly mlode kobiety, i ruszyl w jej kierunku, nie mogac oderwac oczu od tego widowiska. Jedna z dziewczyn byla juz - ale w tym momencie Fred Costner odwr�cil sie, slyszac warkot ciezar�wki i zaraz zapomnial o rozebranej dziewczynie z pokaznym biustem stojacej na podwyzszeniu. Ciezar�wka wiozla wyhodowane w osadzie warzywa i owoce, kt�re mialy byc wymienione na bilety lunaparku.Chlopiec podszedl do ciezar�wki, zastanawiajac sie, ile produkt�w postanowil tym razem wyasygnowac Hoagland Rae po okropnej klesce, jaka poniesli poprzednio. Wydawalo sie, ze jest ich sporo i Fred poczul sie dumny; najwyrazniej mieszkancy osady mieli pelne zaufanie do jego zdolnosci.I nagle poczul charakterystyczny zapach Psi.Emanowal on ze straganu znajdujacego sie na prawo od niego, wiec od razu ruszyl w tamta strone. Temu wlasnie straganowi postanowili wlasciciele lunaparku zapewnic ochrone - tej jednej grze, w kt�rej nie mogli sobie pozwolic na przegrana. Przekonal sie, ze w tym wlasnie stoisku jeden z fenomen�w natury sluzyl za cel; byl to bezglowiec, pierwszy jakiego Fred w zyciu widzial, totez zatrzymal sie, sparalizowany z wrazenia.Bezglowiec w og�le nie mial glowy i wszystkie jego organa czuciowe - oczy, nos i uszy - przeniosly sie jeszcze przed jego urodzeniem w inne regiony ciala. Na przyklad otwarte usta znajdowaly sie w centralnym punkcie klatki piersiowej, z kazdego ramienia blyszczalo jedno oko; bezglowiec byl zdeformowany, ale nie uposledzony i Fred spojrzal na niego z szacunkiem. Bezglowiec widzial, czul zapachy i slyszal r�wnie dobrze jak kazdy. Ale na czym polegala jego rola w tej grze?Bezglowiec siedzial w koszu, zawieszonym nad stojaca w glebi straganu wanna pelna wody. Za jego plecami Fred Costner dostrzegl cel, a potem zauwazyl znajdujacy sie w zasiegu jego reki stos pilek baseballowych i zrozumial, na czym polega gra. Kiedy trafilo sie w cel, bezglowiec wpadal do wanny z woda. I wlasnie po to, by temu zapobiec, wlasciciele lunaparku postanowili posluzyc sie silami swego Psi; jego zapach byl teraz wprost przytlaczajacy. Nie potrafil jednak powiedziec, kto wydawal ten zapach: bezglowiec, kobieta obslugujaca stragan, czy jakas niewidoczna dotychczas osoba trzecia.Obslugujaca stragan szczupla mloda dziewczyna w spodniach, swetrze i tenis�wkach wyciagnela jedna z pilek w kierunku Freda.- Czy jestes gotowy do gry, kapitanie? - spytala, usmiechajac sie do niego drwiaco, jakby wydawalo jej sie zupel... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • legator.pev.pl