1547, Big Pack Books txt, 1-5000
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ryszard Kapu�Ci�skiSzachinszach"CzytelnikWarszawa 1997Karty, Twarze, pola kwiat�wWszystko jest w stanie takiego ba�aganu, jakby przedchwil� policja zako�czy�a gwa�town� i nerwow� rewizj�.Wsz�dzie le�� rozrzucone gazety, sterty gazet miejscowych izagranicznych; dodatki nadzwyczajne, rzucaj�ce si� w oczywielkie tytu�yODLECIA�i du�e fotografie szczup�ej poci�g�ej twarzy, na kt�rej wida�skupiony wysi�ek, aby nie okaza� ni nerw�w, ni kl�ski, twa-rzy o rysach tak uporz�dkowanych, �e w�a�ciwie nie wyra-�a ju� nic. A obok egzemplarze innych dodatk�w nad-zwyczajnych, z p�niejsz� dat�, kt�re oznajmiaj� z gor�czk�i triumfem, �eWR�CI�i poni�ej, wype�niaj�ce ca�� stronic�, zdj�cie patriarchalnejtwarzy, surowej i zamkni�tej, bez �adnej ch�ci wypowiedze-nia czegokolwiek.(A pomi�dzy tym odlotem i powrotem jakie emocje, ja-kie� wysokie temperatury, ile gniewu i grozy, ile po�ar�w!)Na ka�dym kroku - na pod�odze, na krzes�ach, na sto-liku, na biurku - rozsypane kartki, �wistki, notatki zapisa-ne w po�piechu i tak bez�adnie, �e sam musz� teraz zasta-nawia� si�, sk�d wynotowa�em zdanie - b�dzie was zwo-dzi� i obiecywa�, ale nie dajcie si� oszuka� - (kto to powie-dzia�? Kiedy i do kogo?)Albo czerwonym o��wkiem na ca�ej kartce: Konieczniezadzwoni� 64-12-18 (a tyle ju� czasu min�o, �e nie mog�przypomnie� sobie, czyj to telefon i dlaczego by� wtedy takwa�ny).Listy nie doko�czone i nie wys�ane. Stary! D�ugo bym�wi� o tym, co tu widzia�em i prze�y�em. Trudno mijednak uporz�dkowa� wra�enie, kt�reNajwi�kszy nieporz�dek panuje na du�ym, okr�g�ymstole: fotografie r�nych format�w, kasety magnetofono-we, ta�my amatorskie 8 mm, biuletyny, fotokopie ulotek-wszystko spi�trzone, pomieszane jak na pchlim targu,bez �adu i sk�adu. A jeszcze plakaty i albumy, p�yty i ksi��-ki zbierane, podarowane przez ludzi, ca�a dokumentacjaczasu, kt�ry dopiero co min��, ale kt�ry mo�na jeszcze us�y-sze� i zobaczy�, bo zosta� tu utrwalony - na filmie: p�yn�-ce, wzburzone rzeki ludzi, kasety: szloch muezin�w, krzykikomend, rozmowy, monologi, na zdj�ciach: twarze w sta-nie uniesienia, w ekstazie.Teraz na my�l, �e powinienem zabra� si� do robienia po-rz�dk�w (bo zbli�a si� dzie� mojego wyjazdu), ogarnia mnieniech�� i bezgraniczne zm�czenie. Szczerze m�wi�c, ilekro�mieszkam w hotelu - co zdarza mi si� cz�sto - lubi�, �ebyw pokoju panowa� ba�agan, poniewa� stwarza on wra�eniejakiego� �ycia, jest namiastk� intymno�ci i ciep�a, jest dowo-dem (co prawda z�udnym, ale jednak), �e tak obce i nieprzy-tulne miejsce, jakim jest z natury ka�dy pok�j w hotelu, zo-sta�o cho�by cz�ciowo pokonane i oswojone. W pokojupedantycznie wysprz�tanym czuj� si� dr�two i samotnie,uwieraj� mnie wszystkie linie proste, kanty mebli, p�aszczyz-ny �cian, razi ca�a ta oboj�tna i sztywna geometria, ca�e tomozolne i skrupulatne uszykowanie, kt�re istnieje jakbysamo dla siebie, bez �ladu naszej obecno�ci. Na szcz�cie ju�po kilku godzinach pobytu, pod wp�ywem moich dzia�a�(zreszt� nie�wiadomych, wynikaj�cych z po�piechu lub leni-stwa), ca�y zastany porz�dek rozsypuje si� i przepada, wszy-stkie rzeczy nabieraj� �ycia, zaczynaj� przenosi� si� z miej-sca na miejsce, wchodzi� w coraz to nowe uk�ady i zwi�zki,robi si� ciasno i barokowo, a tym samym bardziej �yczliwiei swojsko. Mo�na odetchn�� i rozlu�ni� si� wewn�trznie.Na razie jednak nie mog� zebra� tyle si�, aby co� w tympokoju ruszy�, wi�c schodz� na d�, gdzie w pustym, ponu-rym hallu czterej m�odzi ludzie pij� herbat� i graj� w karty.Oddaj� si� jakiej� zawi�ej grze, kt�rej regu� nigdy nie mog�poj��. Nie jest to bryd� ani poker, ani oczko, ani zychlik.Graj� dwoma taliami jednocze�nie, milcz�, w pewnej chwilijeden z min� zadowolon� zabiera wszystkie karty. Po chwililosuj�, rozk�adaj� na stoliku dziesi�tki kart, zastanawiaj�si�, co� obliczaj�, w czasie liczenia wybuchaj� spory.Ci czterej ludzie (obs�uga recepcji) �yj� ze mnie, ja ichutrzymuj�, poniewa� w tych dniach jestem jedynym miesz-ka�cem hotelu. Poza nimi utrzymuj� te� sprz�taczki, ku-charzy, kelner�w, praczy, str��w i ogrodnika, a my�l�, �er�wnie� par� innych os�b i ich rodziny. Nie chc� powie-dzie�, �e gdybym zwleka� z op�at� ci ludzie pomarliby z g�o-du, ale na wszelki wypadek staram si� w por� regulowa� mo-je rachunki. Jeszcze kilka miesi�cy temu zdobycie pokojuby�o w tym mie�cie wyczynem, szcz�liwym losem wygra-nym na loterii. Mimo wielkiej liczby hoteli ruch by� taki, �eprzyjezdni musieli wynajmowa� ��ka w prywatnych szpi-talach, byle znale�� jakie� schronienie. Ale teraz sko�czy�ysi� interesy, sko�czy�y si� �atwe pieni�dze i osza�amiaj�cetransakcje, miejscowi businessmeni pochowali przebieg�eg�owy, a zagraniczni partnerzy wyjechali w pop�ochu rzu-caj�c wszystko. Nagle zamar�a turystyka, usta� wszelki ruchmi�dzynarodowy. Cz�� hoteli zosta�a spalona, inne s�zamkni�te albo stoj� puste, w jednym partyzanci urz�dziliswoj� kwater�. Miasto zaj�te jest dzisiaj sob�, nie potrzebu-je obcych, nie potrzebuje �wiata.Karciarze przerywaj� gr�, chc� mnie pocz�stowa� herba-t�. Tutaj pij� tylko herbat� albo jogurt, nie pij� kawy aninic z alkoholu. Za picie alkoholu mo�na dosta� czterdzie�cibat�w, nawet sze��dziesi�t, a je�eli kar� wymierza krzepkiosi�ek (zwykle tacy najch�tniej bior� si� do bata), zrobi namna plecach niez�� jatk�. Wi�c siorbiemy gor�c� herbat� pa-trz�c w drugi koniec hallu, gdzie pod oknem stoi telewizor.Na ekranie telewizora pojawia si� twarz Chomeiniego.Chomeini przemawia siedz�c na prostym, drewnianymfotelu stoj�cym na zbitym z desek podwy�szeniu, gdzie� najednym z plac�w ubogiej (s�dz�c po niskiej jako�ci zabudo-wa�) dzielnicy Qom. Qom to miasto ma�e, szare, p�askie,bez wdzi�ku, po�o�one o sto pi��dziesi�t kilometr�w na po-�udnie od Teheranu, na ziemi pustynnej, m�cz�cej, piekiel-nie upalnej. Zdawa�oby si�, �e w tym morderczym klimacienic nie powinno sprzyja� refleksji i kontemplacji, a jednakQom jest miastem religijnej �arliwo�ci, zaciek�ej ortodoksji,mistyki i wojuj�cej wiary. W tej mie�cinie znajduje si� pi��-set meczet�w i najwi�ksze seminaria duchowne, tu prowa-dz� spory znawcy Koranu i stra�nicy tradycji, tu obraduj�s�dziwi ajatollachowie, st�d Chomeini rz�dzi krajem. Nig-dy nie opuszcza Qom, nie je�dzi do stolicy, w og�le nigdzienie je�dzi, niczego nie zwiedza, nikomu nie sk�ada wizyt.Dawniej mieszka� tu z �on� i pi�ciorgiem dzieci, w ma�ymdomku przy ciasnej, zakurzonej i dusznej uliczce, �rodkiemnie brukowanej jezdni przep�ywa� rynsztok. Teraz przeni�s�si� w pobli�e, do domu swojej c�rki, kt�ry ma balkon wy-chodz�cy na ulic�, z tego balkonu Chomeini pokazuje si�ludziom, je�eli zbior� si� t�umnie (najcz�ciej s� to gorliwipielgrzymi odwiedzaj�cy meczety �wi�tego miasta i przedewszystkim gr�b Nieskalanej Fatimy, siostry �smego ima-ma Rezy, niedost�pny dla innowierc�w). Chomeini �yje jakasceta, �ywi si� ry�em, jogurtem i owocami i mieszka w jed-nym pokoju, o go�ych �cianach, bez mebli. Jest tam tylkopos�anie na pod�odze i stos ksi��ek. W tym pokoju Chomei-ni r�wnie� przyjmuje (nawet najbardziej oficjalne delegacjezagraniczne), siedz�c na kocu roz�o�onym na pod�odze,oparty plecami o �cian�. Przez okno ma widok na kopu�ymeczet�w i rozleg�y dziedziniec medresy - zamkni�ty �wiatturkusowej mozaiki, b��kitnozielonych minaret�w, ch�odu icienia. Potok go�ci i interesant�w p�ynie przez ca�y dzie�.Je�eli nast�puje przerwa, Chomeini udaje si� na modlitw�lub pozostaje u siebie, �eby po�wi�ci� czas rozmy�laniomalbo po prostu - co jest naturalne u starca osiemdziesi�cio-letniego - uci�� drzemk�. Cz�owiekiem, kt�ry ma sta�y do-st�p do jego pokoju, jest m�odszy syn - Ahmed, duchownytak samo jak ojciec. Drugi syn, pierworodny, nadzieja �y-cia, zgin�� w tajemniczych okoliczno�ciach, m�wi�, �e pod-st�pnie zg�adzony przez policj� szacha.Kamera pokazuje plac wype�niony po brzegi, g�owa przyg�owie. Pokazuje twarze zaciekawione i powa�ne. W jednymmiejscu na uboczu, oddzielone od m�czyzn wyra�nie za-znaczon� przestrzeni�, stoj� owini�te czadorami kobiety.Nie ma s�o�ca, jest szaro, barwa t�umu jest ciemna, a tamgdzie stoj� kobiety - czarna. Chomeini ubrany, jak zawsze,w ciemne obszerne szaty, czarny turban na g�owie. Ma nie-ruchom�, blad� twarz i siw� brod�. Kiedy m�wi, jego r�cespoczywaj� na oparciu fotela, nie gestykuluj�. Nie sk�aniag�owy ani cia�a, siedzi sztywno. Czasem tylko marszczy wy-sokie czo�o i unosi brwi, poza tym �aden mi�sie� nie poru-sza si� w tej twarzy bardzo zdecydowanej, niez�omnej twa-rzy cz�owieka wielkiego uporu, stanowczej i nieub�aganejwoli, kt�ra nie zna odwrotu i nawet - by� mo�e - waha�.W tej twarzy, jakby uformowanej raz na zawsze, niezmien-nej, nie poddaj�cej si� �adnym emocjom ani nastrojom, niewyra�aj�cej nic poza stanem napi�tej uwagi i wewn�trznegoskupienia, tylko oczy s� ci�gle ruchliwe, ich �ywe, penetru-j�ce spojrzenie przesuwa si� po k�dzierzawym morzu g��w,mierzy g��boko�� placu, odleg�o�� jego brzeg�w i dalej pro-wadzi swoj� drobiazgow� lustracj�, jakby w natarczywymposzukiwaniu kogo� konkretnego. S�ysz� jego g�os mono-tonny, o sp�aszczonej, jednostajnej barwie, o r�wnym, po-wolnym rytmie, mocny, ale bez wzlot�w, bez temperamen-tu, bez blasku.O czym on m�wi? pytam karciarzy, kiedy Chomeinina chwil� przerywa i zastanawia si� nad nast�pnym zda-niem.On m�wi, �e musimy zachowa� godno��, odpowiada je-den z nich.Operator przesuwa teraz kamer� na dachy okolicznychdom�w, gdzie stoj� m�odzi ludzie z automatami, ich g�owys� owini�te w kraciaste chustki.A teraz co m�wi? pytam znowu, bo nie rozumiem j�zykafarsi, w kt�rym przemawia ajatollach.On m�wi, odpowiada jeden, �e w naszym kraju nie mo�eby� miejsca dla obcych wp�yw�w.Chomeini przemawia dalej, wszyscy s�uchaj� tego z uwa-g�, wida� na ekranie, jak kto� u...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]