13 Goście, FF Twiligh, O brzasku (reinigen)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Goście.
Wydawało mi się, że jechaliśmy bardzo krótko, podczas gdy w rzeczywistości minęło dobrych parę godzin. Ja jednak mogłabym siedzieć w tym samochodzie tygodniami, bo wciąż nie mogłam nacieszyć się obecnością Edwarda przy moim boku. Komfortowe wnętrze mercedesa wzbudzało poczucie bezpieczeństwa, monotonna, równa droga nie stawiała żadnych przeszkód, a za szybami rytmicznie przesuwały się drzewa i budynki, dzięki czemu wszystko wydawało się jeszcze bardziej odrealnione. Mogłam skupić całą swoją uwagę na widoku, zapachu i dotyku Edwarda, który sprawnie i pewnie prowadził samochód ku miasteczku o wdzięcznej nazwie Cinnamon Town. Po prostu nie umiałam oderwać wzroku od mojego cudem odnalezionego męża. Cały czas gdzieś podświadomie obawiałam się, że jeśli tylko pozwolę mu zniknąć z pola widzenia, ktoś znów wedrze się między nas, wyczyści nasze umysły i po chwili wszystko okaże się tylko snem.
Tego, że to naprawdę tylko sen, a ja jestem zwykłą dziewczyną z uczuleniem na słońce, już od dawna się nie obawiałam. I powód był tylko jeden: Renesmee. Żaden sen nie przyniósłby tyle bólu i rozpaczy, ile czułam za każdym razem, gdy tylko pomyślałam o swojej córeczce. To dodawało mi sił i pewności, że odzyskuję właśnie moje prawdziwe życie, a zacząć muszę od trudnej i niebiezpiecznej misji, w której stracić mogę wszystko. Jeśli jednak dzięki temu będę miała szansę jeszcze raz dotknąć twarzy mojej córki – będzie warto.
- Edward? – zagadnęłam cicho, patrząc prosto przed siebie. Kątem oka zauważyłam, że szybko na mnie spojrzał. – Czy ty... czy myślisz czasami o Renesmee?
Musiałam o to zapytać. Odkąd się odnaleźliśmy, ani razu sam nie poruszył tematu naszej córki, a ja potrzebowałam pewności, że pójdzie na tę misję ze mną i że zależy mu tak samo. On jednak przez długą, zdecydowanie długą chwilę wcale nie odpowiadał, a ja w coraz większym napięciu czekałam na jakiekolwiek słowa. Zaciskałam zdrętwiałe ze strachu palce i gryzłam wargę, zastanawiając się, czy to możliwe, że Edward nigdy nie kochał naszego dziecka, a ja tego nie zauważyłam...?
- Nie ma chwili, żebym o niej nie myślał... – usłyszałam nagle cichy, bolesny szept.
Spojrzałam na niego wreszcie i zobaczyłam lśniące w półmroku oko, w którym mieściło się tyle bólu, że zdolny by on był wypełnić cały świat...
Niewiele myśląc, chwyciłam go szybko za rękę i uścisnęłam mocno. O tak, byliśmy w tym razem. I choć niewiele na ten temat rozmawialiśmy, to każde z nas cierpiało w milczeniu, desperacko szukając dróg do naszej ukochanej córki.
Do miasteczka Cinnamon dojechaliśmy o szóstej nad ranem. Słońce już zaczynało wschodzić, ale dzień zapowiadał się pochmurnie i deszczowo, co nam wszystkim natychmiast przypomniało o domu, o Forks. Byliśmy już tak niedaleko niego, że wezbrała w nas tęsknota, ale pozostawało jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. Włączyliśmy komórkę na zestaw głośnomówiący i w ten sposób porozumiewaliśmy się z drugim samochodem. Właściwie mogliśmy obyć się bez podobnych urządzeń, bo Edward odczytywałby w myślach Emmetta lokalizację szukanego domku. Komórka służyła nam raczej ze względu na mnie, a także po to, aby drugi samochód znał nasze uwagi.
- 143 Railway Road – rozległ się przytłumiony głos Emmetta. – Stąd wysłano posta, nic więcej nie ustalę.
Emmett ciągle był obandażowany, bo Carlisle sprawdzał jego rany co godzinę i okazało się, że niespecjalnie gładko się goją. Na początku wydawały się znikać bardzo sprawnie i wszyscy byliśmy dobrej myśli. Wiadomo było, że zostaną po nich blizny, jednak nie będą nawet porównywalne do śladów, jakie miałby tak oparzony człowiek w tej samej sytuacji. Po prostu twarz Emmetta nigdy już nie byłaby idealnie, marmurowo gładka. Jak dla mnie, to i tak była niewielka cena. Mogło być znacznie gorzej. Jednak w ciągu ostatnich paru godzin na oparzeniach pojawił się nieznany nawet Carlisle’owi nalot, który jakby powstrzymywał gojenie i szpecił naszego brata jeszcze bardziej. Brzegi jego ran nie chciały się schodzić, potwornie piekły, a przemywane specjalnymi środkami zdawały się wręcz rozszerzać i nic nie mogliśmy zrobić. Na szczęście Emmett zachowywał całkowitą przytomność umysłu i ciągle był w stanie mówić, choć sprawiało mu to ból.
- To ta ulica, po prawej mam dom numer 121 – powiedział Edward, uważnie omiatając wzrokiem mijane budynki.
Jadący za nami samochód Carlisle’a zwolnił i błysnął nam światłami. Już kilkadziesiąt metrów dalej zobaczyliśmy wszyscy mosiężną tabliczkę z numerem 143. Zgasiliśmy światła i zatrzymaliśmy się nieopodal.
- Zostań w samochodzie – przykazał mi Edward.
- Nie ma mowy! – oburzyłam się. – Nie spuszczę cię z oczu ani na sekundę. Chodźmy razem, i tak nikt nas nie zobaczy.
Widziałam, że wahał się przez chwilę, ale w końcu ustąpił. Może dlatego, że na mojej twarzy wyraźnie wypisana była stanowczość. Wysiedliśmy więc razem i kiwnęliśmy porozumiewawczo do pozostałych, dając im znak, że wszystko jest w porządku.
Edward stanął pod uśpionym domem i skupił się intensywnie, usiłując zlokalizować myśli dziewczyny, która mogła napisać posta. Niemal czułam, jak przeszukuje kolejne pomieszczenia, aż w końcu wskazał dłonią tył domu i okno po lewej. Przeszliśmy tam bezszelestnie i nie minęła sekunda, jak znajdowaliśmy się w dziewczęcym, uroczym pokoiku na poddaszu, gdzie w sporym biało-różowym łóżku spała słodko jakaś nastolatka. Stanęłam przy oknie, na wszelki wypadek wypatrując ewentualnego niebezpieczeństwa, a Edward podszedł do śpiącej dziewczyny i pochylił się nad nią ostrożnie. Widziałam, jak musnął jej nadgarstek palcem wskazującym, cicho, niemal niesłyszalnie mrucząc:
- Ciemnoniebieskie oczy... trójka rodzeństwa...
Ręka dziewczyny nawet nie drgnęła, ale ona sama nabrała nagle więcej powietrza i westchnęła przez sen z rozmarzeniem. Natychmiast zrozumiałam, że wyczuła kuszący zapach wampira i w tej chwili musi jej się śnić coś dobrego. Zobaczyłam nawet leciutki półuśmiech na jej rozluźnionej twarzy.
Edward stał nad nią z przechyloną głową, tak delikatny i ostrożny, jakby obchodził się z kruchą porcelaną. Jego oddech owiewał jej skórę, a opuszek palca gładził ulotnie zarys żyłek po wewnętrznej stronie dłoni. Dziewczyna oddychała głębiej i wolniej, wyraźnie rozkoszując się tą chwilą, choć jej ciało robiło to zupełnie nieświadomie.
Nagle mój mąż podniósł się szybko i dał mi krótki znak głową. Już wszystko wiedział, mogliśmy wychodzić. Jeszcze raz spojrzałam na śpiącą głęboko nastolatkę, po czym wyskoczyłam przez okno, miękko lądując na starannie utrzymanym trawniku. Obok mnie stał już Edward i oboje pomknęliśmy z powrotem do samochodu. Ledwie wsiedliśmy do środka, silnik cicho zamruczał i mercedes zaczął gładko sunąć po jezdni.
- To jest na tej drodze, gdzieś pod koniec – powiedział Edward głośno, żeby pasażerowie drugiego samochodu też wszystko usłyszeli. – Za stacją kolejową jest jeszcze fragment ulicy, która potem przechodzi w utwardzoną ścieżkę. Dom jest żółty, dwupiętrowy, osłonięty wysokimi topolami.
- Widzę dworzec, około kilometra przed nami, po lewej – usłyszeliśmy głos Carlisle’a.
- Jeszcze dalej jest przejazd, musimy go przekroczyć – odparł Edward. – Potem już możemy zacząć wypatrywać domu.
I rzeczywiście, już po chwili samochód lekko zawibrował, gdy jego koła przejeżdżały przez gęste tory. Jeszcze moment jechaliśmy po asfalcie, po czym ten nagle się skończył i przeszedł w polną niemal drogę, malowniczo otoczoną drzewami. Tu domy stały już dużo rzadziej niż wcześniej, więc bez problemu odnaleźliśmy szukane miejsce: piękny, stary budynek, którego drewniane ściany pociągnięto jasnożółtą farbą. Rzeźbione, misterne okiennice miały barwę nasyconego brązu, podobnie jak drzwi i spadzisty dach, a na tarasie gości zapraszała wygodna huśtawka i uroczy stolik do kawy. Wampiry zwykle nie są tak towarzyskie, więc nagle uderzyły mnie wątpliwości.
Edward zatrzymał samochód nie pod samym domem, ale w jego pobliżu. Carlisle zrobił to samo, tylko z drugiej strony, żeby w razie czego nie odcinać sobie drogi odwrotu. Na razie jednak nie wyglądało na to, by coś nam groziło. Wokół było bardzo cicho i pusto, okna tego i okolicznych domów były ciemne, a w powietrzu wibrowały tylko cienkie głosy porannych ptaków.
- Myślisz, że śpią? – spytał Carlisle, gdy spotkaliśmy się wszyscy pod bramą wejściową. Nie było tylko Emmetta, który został w samochodzie po części dla straży, a po części dlatego, żeby nie straszyć niewinnych ludzi swoją głową mumii.
- Trudno powiedzieć – Edward zmarszczył brwi. – Nie znam ich głosów, a tu miesza się sporo cichych myśli, bo mieszkańcy pobliskich domów mają wyjątkowo dużo snów. Nie wiem nawet, czy są w domu.
- No cóż, musimy spróbować – wzruszył ramionami Carlisle. – W razie czego powiem, że chcieliśmy skorzystać z telefonu, bo mamy awarię samochodu czy coś takiego. Jednak na wszelki wypadek ukryjcie się gdzieś w pobliżu, za dużo nas. Pójdę tylko ja i Edward.
Razem z Esme jednocześnie skinęłyśmy głowami i przeszłyśmy na bok domu, chowając się za załomkiem ściany, poza zasięgiem wzroku z okien czy drzwi. I tak świetnie słyszałyśmy stamtąd każde słowo, zaś wystarczyło odrobinę się wychylić, żeby też zobaczyć sytuację przy wejściu.
Na ciche pukanie Carlisle’a najpierw długo nikt nie odpowiadał, ale po jakimś czasie z wnętrza domu dobiegły nas niespieszne kroki i szczęknął zamek w drzwiach wejściowych.
- Tak? – usłyszałyśmy zdziwiony kobiecy głos.
- Dzień dobry, przepraszamy za tak wczesną porę... – odezwał się Carlisle. – Czy obudziliśmy?
- Ja nie... – kobieta brzmiała na zmieszaną. – To znaczy... tak. Ale nic nie szkodzi.
Nie umiałyśmy z Esme powstrzymać ciekawości i wyjrzałyśmy zza węgła. Zobaczyłyśmy Carlisle’a i Edwarda na drewnianej werandzie, a naprzeciwko nich młodą, piękną kobietę o ciemnoniebieskich oczach, których barwa była doskonale widoczna i wręcz uderzająca w przytłumionym świetle wczesnego poranka. Wpatrywała się w naszych mężczyzn odrobinę podejrzliwie, ale i z nieskrywanym zaciekawieniem. Oni natomiast byli całkowicie spokojni, a Edward wręcz szeroko się uśmiechał. Zdziwiłam się na widok jego entuzjazmu, ale szybko wszystko stało się jasne.
- Czyli jednak się odnaleźliśmy – powiedział wesoło. – Do ostatniej chwili nie byliśmy pewni, czy nie zastaniemy w tym domu ludzi. Ale się udało!
Kobieta przechyliła lekko głowę i zmrużyła granatowe oczy. Nie dostrzegłam w niej lęku, raczej żywe zainteresowanie przemieszane nawet z... nadzieją?!
- Bardzo przepraszam, ale... panowie w jakiej sprawie? – spytała uprzejmie.
- Pani wybaczy, nie przedstawiliśmy się... – opamiętał się Carlisle. – Jestem Carlisle, a to mój syn, Edward...
- Wiedziałam! – zakrzyknęła radośnie kobieta, klaszcząc entuzjastycznie w dłonie. – Wiedziałam! Cullenowie!
... [ Pobierz całość w formacie PDF ]