13. Old Gray, Saga Traperska
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wernic Wiesław
Old Gray
Siwowłosy
Przytrafiło się to — dokładnie sobie zapamiętałem — 10 kwietnia 1889 roku. Godzinę również mogę podać: kilka minut po dziesiątej rano.
Znajdowałem się wówczas gdzieś (słowo „gdzieś" najbardziej pasuje do okoliczności) na północ od doliny Missouri i równocześnie na południe od rzeki Mlecznej. A więc, jak łatwo odgadnąć, na obszarach terytorium Montany, która w kilka miesięcy później, bo w listopadzie, uzyskała prawa stanowe jako czterdziesty pierwszy stan Unii amerykańskiej. Jechałem na północ, ku granicy Kanady. Jeszcze przed jej przekroczeniem miałem się spotkać z Karolem Gordonem, nieodstępnym towarzyszem moich dalekich wypraw.
Z wysokości końskiego grzbietu wypatrywałem więc znajomej sylwetki jeźdźca, a równocześnie mogłem podziwiać zieleniejącą w wiosennym słońcu prerię, ogromną niby morze, ograniczoną na dalekim zachodzie szczytami Gór Skalistych. Czułem się świetnie, jak zwykle na początku każdej podróży, nim zmęczenie da znać o sobie, nim ciało, odwykłe od fizycznego Wysiłku, po wielu dniach i nocach dostosuje się wreszcie do nowego rytmu życia wśród pierwotnej przyrody. Moja beztroska została ukarana. Nieoczekiwana klęska przygniotła mnie do ziemi. W przenośni i dosłownie!
Pędziłem lekkim kłusem, spoglądając daleko, aby w porą dostrzec ślad linii kolejowej, jaka miała (w
myśl informacji Karola Gordona) przeciąć mi drogę. Nagle — stało się! Wyleciałem z siodła niby wyrzucony procą. Na szczęście nie zahaczyłem butem o strzemię, upadłem więc na piersi, nie na głowę, co najprawdopodobniej uchroniło mnie od skręcenia karku, jak to się popularnie określa. Lekko oszołomiony dźwignąłem się i spojrzałem na wierzchowca. Usiłował również powstać. Bezskutecznie. Miał złamaną nogę. Trafił kopytem w głęboką norę. Zorientowałem się, że cała przestrzeń dokoła podziurawiona została niczym sito podziemnymi mieszkaniami piesków preriowych, chociaż nie dostrzegłem nigdzie ani jednego przedstawiciela tego gatunku. Najprawdopodobniej z jakichś tajemniczych powodów opuściły swoje osiedle. A może wymarły? Ciekawie zajrzałem do kilku norek — w żadnej nie znalazłem nawet śladu czworonożnych lokatorów. Tym, którzy niewiele wiedzą o pieskach preriowych powiem, że są to stworzonka długości około dwunastu cali, ważące niewiele ponad dwa funty, a setki takich osobników zamieszkuje podziemne jamki wygrzebane pod poszyciem traw. Osiedli tych dniem i nocą strzegą specjalne straże, alarmujące o niebezpieczeństwie przenikliwym gwizdaniem. Wielokrotnie byłem świadkiem takich alarmów, wielokrotnie obserwowałem, jak pasący się beztrosko tłumek zabawnych zwierzątek błyskawicznie znika pod ziemią. Wszystko to prawda, jednak nigdy jeszcze nie stałem się ofiarą preriowych piesków, a ściślej mówiąc ich mieszkań. I oto przyszło mi — z jakże ciężkim sercem! — zastrzelić własnego wierzchowca, nabytego zaledwie przed trzema dniami. Innego wyjścia nie było!
Koń, który złamał nogę, skazany jest niestety na śmierć. Słyszałem co prawda, że pewien hodowca zdołał ocalić swe ulubione zwierzę. Podobno trzymał je przez wiele tygodni w stajni, podwiesiwszy nad podłogą na specjalnie sporządzonych pasach, aż zestawiona i ogipsowana noga zrosła się. Jakoby po tym zabiegu koń poruszał się zupełnie sprawnie.
Może to prawda, może to bajka. Nie mogłem tego sposobu wypróbować — nie miałem ani pasów, ani stajni w pobliżu.
W ponurym nastroju zwaliłem uprząż na jeden stos i spojrzałem na zegarek. Wskazywał osiem minut po dziesiątej. O dwunastej miałem spotkać się z Karolem Gordonem tuż przy torach linii kolejowej, biegnących z zachodu na wschód. Taka była nasza umowa. Lecz gdzież te tory? Milę przede mną? Dwie? Dziesięć? Siadłem i zapaliłem fajkę. Trzeba odpocząć przed dalszą wędrówką. I to z takim ciężarem na plecach!
Przecież same siodło ważyło trzydzieści funtów mimo, że należało do tych lżejszych, kowbojskich, kalifornijskiego typu. A derka? A wypchane juki? A winczester, pled do spania, metalowy kociołek? To wszystko miałem teraz dźwigać na własnym karku, z perspektywą całodziennej włóczęgi przez bezdroża. I co pocznie Karol? Zapewne po bezskutecznym wypatrywaniu mnie przed, za i na samym szczycie nasypu ruszy na poszukiwanie. Jakże jednak łatwo minąć się niepostrzeżenie wśród pagórkowatego kraju...
Wypaliłem fajkę, podniosłem się, spojrzałem na stos bagaży — poczułem przedsmak tego, co mnie czeka. Po chwili zrolowany pled spoczął na mojej szyi niczym chomąto, siodło — na karku, oba juki obciążyły me dłonie. I wtedy okazało się, że na ziemi spoczywa jeszcze winczester i kociołek. Czemuż to natura nie wyposażyła człowieka w dodatkową parę rąk? Jednakże moja pomysłowość pozwoliła pokonać trudności. Ko
ciołek przywiązałem postronkiem do pasa, a broń wsadziłem pod pachą. No i — w drogę!
Nie uszedłem kilku kroków, gdy zrolowany pled przekrzywił się, a siodło runęło między trawy. Musiałem raz jeszcze wszystko zaczynać od początku. I znów podjąłem męczący marsz. Zwieszające się strzemiona biły mnie po nogach, pled drapał szyję, a ciężar siodła i juków nie pozwalał wyprostować pleców. Po przejściu stu jardów poczułem się u kresu sił. Jeszcze tylko dziesięć kroków — nakazałem sobie. Policzywszy do dziesięciu, zmusiłem się do następnych.
Słońce sięgnęło szczytu nieba i prażyło jak w najgorętszy dzień lata. Spływając strugami potu, marzyłem
tylko o tym, aby zrzucić z siebie nieszczęsny bagaż, zwalić się na ziemię, wypić wiadro wody. Nieziszczalne marzenie, bo jak okiem sięgnąć nie rósł najlichszy nawet krzaczek i żadna struga nie przecinała mej drogi. Wreszcie dostrzegłem coś, co zapowiadało upragniony koniec mordęgi. Oto przede mną, nie dalej niż o pół mili, biegło wzniesienie zbyt regularnego kształtu, aby mogło być dziełem przyrody. Z zachodu na wschód, ginąc między wzgórzami, ciągnął się kolejowy nasyp. Lecz to nie wszystko. U stóp nasypu pasł się koń, a obok leżał człowiek. Karol Gordon?!
Usiłowałem wydać powitalny okrzyk, jednak gardło miałem wyschnięte, a język sztywny jak kołek. Zdołałem tylko cicho zabełkotać. Więc brnąłem w milczeniu poprzez trawy, zataczając się z każdym
krokiem, aż znalazłem się tak blisko konia i człowieka, że mogłem stwierdzić pomyłkę. To nie Karol odpoczywał na murawie, lecz ktoś zupełnie mi obcy.
Jeszcze kilka jardów... Ostatkiem sił zwaliłem z siebie ciężar, by paść na zbocze nasypu. Co za ulga! Serce biło jak młot, w uszach szumiało, kark zdrętwiał, ręce i nogi były całkowicie bezwładne. Gdyby
w tej chwili
szarżowało na mnie stado bizonów, nie zdołałbym się poruszyć.
I trudno się dziwić. Był to przecież wysiłek podjęty po wielu miesiącach życia w mieście nie wymagającego ode mnie większej sprawności fizycznej.
Gdybyś mógł spojrzeć teraz w lustro — usłyszałem jak przez watę chropawy głos. — Wyglądasz niczym rak wyjęty z wrzątku.
Nie starczyło mi siły na odpowiedź. Dyszałem tylko ciężko, chrapliwie.
— Twarz masz opuchniętą, a oczy całkiem na wierzchu. Kto słyszał tak gnać w samo południe? Straciłeś konia? Oczywiście! Przez tę przeklętą łączkę, dziurawą jak rzeszoto. Domyślam się, że złamał nogę. Kiepska sprawa. Trzymaj...
Ujrzałem nad głową dłoń ściskającą płaską butlę obszytą skórą.
— Woda? — wyszeptałem półprzytomnie.
— A cóż by innego?
Usiadłem. Chwyciłem butelkę i przyłożyłem do warg. Jakże mi ulżyło!
— Dziękuję — powiedziałem już bardziej normalnym tonem, zwracając naczynie. — Gdybym tak mógł jeszcze napoić... Do licha! Przecież już nie mam wierzchowca, musiałem go zastrzelić.
— Przykre — zauważył nieznajomy. — Lecz służę ci dobrą nowiną. Jeśli pomaszerujesz wzdłuż toru, ot tam — wskazał ręką — za milę dostrzeżesz zabudowania farmy, gdzie bez trudu nabędziesz nowe zwierzę.
— Czy tam jest jeziorko?
— Jest. Byłeś już kiedy w tych stronach?
— Nigdy, lecz mój przyjaciel, z którym mam się spotkać gdzieś tu przy nasypie kolejowym, powiedział, abym kierował się na gospodarstwo położone nad jeziorkiem.
— To jesteś na dobrej drodze? Zapalisz?
Wydobył dwa cygara i spoczywaliśmy chwilą w milczeniu, wypuszczając ustami sine obłoczki dymu.
Zerknąłem na zegarek. Od momentu kiedy padł mój koń, minęło prawie półtorej godziny. Powinienem natychmiast wstać i ruszyć, lecz sama myśl o nowym wysiłku obezwładniała mnie.
— Już dobrze po jedenastej — zauważył nieznajomy spoglądając w niebo.
Nigdy nie potrafiłem opanować sztuki orientowania się w czasie z położenia słońca i wyglądu nieba.
— To samo pokazuje zegarek — popatrzyłem na niego z uznaniem. — Znakomite cygaro, dziękuję.
Coś tam mruknął w odpowiedzi i pogrążył się w zadumie. Miałem teraz okazję przyjrzeć mu się
dokładnie. Nosił odzież, która na pewno wzbudziłaby zainteresowanie przechodniów w jakimkolwiek mieście. Skórzana kurta z kozłowej skóry, nieco połatana, opadała na spodnie również skórzane, czarnej barwy. Buty o krótkich cholewach musiały na nogach właściciela przewędrować wiele setek mil, znać to było po nich. Głowę zdobił szerokoskrzydły kowbojski kapelusz, mocno wypłowiały. Jeden z tych, które w razie potrzeby można napełnić wodą, by napoić konia. Spod kapelusza sterczały kosmyki włosów barwy śniegu, kontrastujące z cerą twarzy spalonej słońcem i wiatrem. Gdyby nie ubiór i rysy oblicza, można by uznać tego człowieka za Indianina.
Wierzchowiec nieznajomego pasł się kilka kroków dalej, nie rozsiodłany, i nie różnił się niczym od
tysięcy koni używanych przez rolników jako siła robocza. Ot, zupełnie przeciętne zwierzę.
Skończyłem palić i utkwiłem wzrok w dalekiej linii horyzontu marząc, iż nagle zza tej linii wyskoczy
galopujący jeździec. Oczywiście — Karol Gordon. Byłoby to najlepsze zakończenie przygody.
I co za zbieg okoliczności! Jakby na potwierdzenie mych pragnień nieznajomy sąsiad nagle zauważył:
— Mamy gościa.
Wytrzeszczyłem oczy. Falista preria była tak samo pusta, jak przez cały okres mej dotychczasowej wędrówki.
W złym kierunku patrzysz. Bardziej w prawo.
Teraz skrył się za pagórkiem. O, jest!
Rzeczywiście! — krzyknąłem uradowany. — Szuka mnie przyjaciel.
— Ten sam, z którym umówiłeś się nad jeziorkiem?
— Właśnie on.
— To dlaczego nadciąga z południa zamiast z zachodu?
— Nie wiem. Może wyjechał naprzeciw?
Dalekiego wędrowca dostrzegałem już wyraźniej.
Gnał wprost na nas, lecz jego sylwetka coraz mniej przypominała postać Karola.
— To jednak nie on — westchnąłem.
W ciągu następnych minut rozpoznałem maść konia, strój jeźdźca, a nawet rysy twarzy.
Młody, schludnie ubrany chłopak nie wyglądał na przybysza z dalekich stron, jego odzież była zbyt czysta, a wierzchowiec zbyt wypoczęty.
Zatrzymał się o krok, energicznie ściągając cugle. Niewiele brakowało, a najechałby na moje wyciągnięte nogi.
— Żebyś tylko nie skręcił karku, chłopcze, przy takich sztuczkach — odezwał się siwowłosy.
— Nie martw się, dziaduniu, i siedź spokojnie, a ty... — to było do mnie — podnieś rączki w górę. No, już!
Głos zabrzmiał dźwięcznie, prawie wesoło, lecz ujrzałem utkwione we mnie ponure spojrzenie. Och, to nie był żart.
Podniosłem ręce na widok wycelowanej lufy rewolweru.
— Czego chcesz?
Roześmiał się nonszalancko.
— Pragnę przetrząsnąć twoje bagaże. Nie ruszaj się, bo...
Lufa colta zatańczyła na wysokości moich piersi. W tej chwili padł strzał, colt wyleciał z dłoni
napast
nika, a na murawę pociekła czerwona strużka. Chłopak krzyknął, skręcił koniem w miejscu i pognał w bok.
— Wracaj do tatusia, syneczku! — krzyknął siwowłosy. — I więcej nie próbuj takich sztuczek!
Ostatnich słów uciekający na pewno nie słyszał. Skryło go najbliższe wzniesienie gruntu.
— Ale masz oko! — powiedziałem do sąsiada. — Tak trafić!
— Nie taka znowu sztuka. Smarkacz nie zwracał na mnie uwagi, pukawka leżała pod ręką. Strzeliłem z kolana. Znasz ten sposób?
— Znam, bardzo zawodny.
— Wystarczy nieco wprawy i dobra broń.
Podniósł z ziemi długą dwururkę i podał. Obejrzałem. Była to istna armata o kalibrze rzadko spotykanym. Ciężka. Obie lufy lśniły błękitną stalą, jakby przed chwilą opuściły rusznikarski warsztat. Tylko kolba, pełna rys i drobnych wgłębień, świadczyła o długim używaniu.
— Ależ to waży...
— Łatwo się przyzwyczaić, za to odrzut słaby, a celność znakomita. Służy mi od dwudziestu prawie lat, i nie zamieniłbym jej nawet na te najnowsze automatyczne cuda.
— Myślę, że nadaje się na niedźwiedzie.
— A jakże. Lecz nie tylko. Sam widziałeś. Pomyślałem, iż zdumiewający strzał był w znacznie
większym stopniu wynikiem bystrego oka (i sprawnej ręki niż rusznikarskiej techniki. Strzał z kolana, jak go niektórzy nazywają, polega na tym, że lufę strzelby przykłada się do uda i odpowiednio zginając nogę w kolanie naprowadza muszkę na cel. Jest to prawdziwa sztuka, której sprostać nie potrafią nawet biegli myśliwi. Po co więc strzelać z kolana? Po to, aby zmylić przeciwnika. Przyłożenie kolby do ramienia jest przecież ostrzeżeniem, lecz mał...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]