13-Z.Nienacki.Złota Rękawica, PAN SAMOCHODZIK . rtf
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uuk Quality Books
Zbigniew Nienacki
Pan Samochodzik i Złota Rękawica
Wydawnictwo POJEZIERZE
Olsztyn — Białystok, 1986
ROZDZIAŁ PIERWSZY
STARY POMOST W IŁAWIE • ZAGADKOWA DZIEWCZYNA • TELEGRAM, KTÓREGO NIE WYSŁAŁEM • BAJECZKA Z BAJECZKĄ • ZŁOTA RĘKAWICA • WYZWANIE DO WALKI • MÓJ PATENT STERNIKA • LIST Z OSTRÓDY • W SZOPIE NAD JEZIOREM RUDA WODA • HISTORIA JACHTU „SZKWAŁ” • CZY ZOSTANĘ ARMATOREM? • TAJEMNICA DZIENNIKA JACHTOWEGO
Był 20 czerwca, dzień słoneczny i nieco wietrzny, ale bardzo upalny. Niemal przez cały ten dzień opalałem się na dachu kabiny jachtu, który łagodnie kołysał się na fali, przycumowany do pomostu zbudowanego na pustych, pływających beczkach w pobliżu mostu nad kanałem, łączącym w Iławie Wielki Jeziorak z Małym Jeziorakiem. Kiedyś pomost ten należał do klubu żeglarskiego LOK, lecz władze miejskie klub przeniosły w inne miejsce, a tu miał powstać reprezentacyjny ośrodek wypoczynkowy kolejarzy. Na razie tylko rozebrano na brzegu stare szopy, pomost stał się bezpański, a że znajdował się w pobliżu restauracji „Czapla”, służył teraz za miejsce postoju dla żeglujących po Jeziorakach jachtmanów oraz za „pirs pasażerski”. Na chwiejnych deskach ustawiały się tłumy spoconych, objuczonych walizami wczasowiczów, którzy przyjeżdżali z najdalszych okolic Polski, aby niewielką motorówką, dobijającą do pomostu co pół godziny, przedostać się do ośrodków wypoczynkowych na Wielkiej Żuławie, o której powiadają, że jest jedną z największych wysp w Polsce, a może nawet w Europie.
Na pomoście czekało ciągle po sto, a nawet więcej ludzi w najróżniejszym wieku. Upał doskwierał, przy brzegu nie było ani jednego drzewka dającego cień, motorówka zaś zabierała za każdym razem tylko dziesięć osób. Należało więc długo czekać na swoją kolejkę, co dla ludzi zmęczonych niekiedy wielogodzinną jazdą pociągiem wydawało się ponad siły — niektórzy próbowali wepchnąć się na motorówkę przed innymi. W tej sytuacji raz po raz wybuchały głośne awantury. Po brzegu roznosił się także wrzask matek, które upominały dzieci, aby nie wpadły do wody z chwiejnego pomostu. Cały ten teren przypominał wielkie koczowisko. Spoceni upałem wczasowicze otwierali walizy i posilali się, kupowali lody „Bambino” i śmiecili, bez przerwy śmiecili, brodzili po kostki w śmieciach.
Ale to dość obrzydliwe miejsce położone było w samym centrum miasta i mógł tu łatwo trafić nawet ktoś, kto po raz pierwszy znalazł się w Iławie. I dlatego właśnie tutaj postanowiłem zaokrętować swoją załogę złożoną z warszawiaków, którzy mieli przybyć wieczornym pociągiem. Aż w głowie huczało mi od kłótni i wrzasków, mdło mi się robiło od widoku śmieci, ale odpłynąć stąd nie mogłem. Odejść — także nie, bo na jachcie znajdował się dość cenny sprzęt żeglarski i turystyczny. Skazany więc byłem na słuchanie kłótni, płaczu dzieciaków i upomnień matek, a także — co nie było rzadkością — wesołych śpiewów tych wczasowiczów którzy uznają, że piwo najlepiej gasi pragnienie.
Minęła godzina osiemnasta, przybył chyba pociąg z Warszawy, ponieważ pomost zapełnił się dodatkowymi gromadami objuczonych ludzi. Spoglądali na mnie z zazdrością — w czyściutkim żeglarskim stroju wylegiwałem się beztrosko na dachu kabiny, a oni pocili się w swoich garniturach i mieli za sobą podróż w przepełnionym pociągu. We mnie zaś narastał niepokój, nie widziałem bowiem wśród nich żadnej znajomej twarzy. Nikt z członków mojej załogi się nie zjawił.
Po dwóch godzinach pomost opustoszał, motorówka zabrała ostatnich wczasowiczów, a kierujący nią młody człowiek oświadczył mi, że to już ostatni jego rejs. Jeśli ktoś jeszcze zjawi się na pomoście, to niech się stara dostać na Wielką Żuławę wynajętą gdzieś łódką albo niech zanocuje w hotelu czy na prywatnej kwaterze. Jemu — to znaczy: kierującemu motorówką — też się należy odpoczynek.
O dziesiątej wieczorem zdałem sobie ostatecznie sprawę, że moja załoga nie przyjechała, choć przecież umówiliśmy się na dzisiaj, i to właśnie tutaj. Wiatr zdechł zupełnie, jezioro stało się gładkie i jachtem kołysały tylko fale wzbudzane przez szalejące w pobliżu ślizgacze — nie mogłem więc nawet opuścić tego obrzydliwego miejsca. Czekała mnie noc na jachcie zacumowanym w pobliżu ruchliwej ulicy, przy brzegu usłanym resztkami jedzenia i papierami, w sąsiedztwie jazgotliwych motorówek. Wściekły, gniewnie pomrukując pod nosem, zlazłem z dachu do kokpitu, wsunąłem się do kabiny i rad nierad zabrałem się do przyrządzania kolacji. „Pewnie przyjadą nocnym pociągiem” — pocieszałem się.
W pewnej chwili usłyszałem odgłos kroków na deskach pomostu i mimo zapadającego zmroku, przez szyby bocznego bulaja, zobaczyłem wysoką młodą panienkę z ogromną walizą. „Może czekać tu do rana” — pomyślałem z satysfakcją, zły na swoją załogę, która też się chyba spóźniła na pociąg, podobnie jak ta panienka spóźniła się na motorówkę.
Ale w gruncie rzeczy jestem człowiekiem poczciwym, wyszedłem więc z kabiny i zawołałem:
— Na Wielką Żuławę już się pani dziś nie dostanie. Motorówka półtorej godziny temu ruszyła w ostatni rejs.
Dziewczyna niemal upuściła do wody swoją ciężką walizę.
— O, Boże! Co ja zrobię? Jechałam z Warszawy autostopem, ci panowie zrobili mi głupi kawał i wysadzili mnie w Ostródzie, mówiąc, że to Iława. A pan nie mógłby mnie przewieźć swoim jachtem na wyspę?
Wskazałem na gładkie jezioro, w którym odbijały się już refleksy świateł ulicznych.
— Pani widzi, że nie ma wiatru...
Podniosła rękę do twarzy, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
— Cały dzień nic nie jadłam, pić mi się chce... — jęknęła. — Gdzie ja nocleg znajdę? Miasto pęka od wczasowiczów. Pieniędzy nie mam, moja mama jest właśnie na Żuławie i tam na mnie czeka. Kupiłam sobie wisiorek z serduszkiem za pieniądze, które dała mi na bilet, i dlatego wyruszyłam autostopem. A oni zrobili mi głupi kawał...
Panienka wyglądała na dwadzieścia parę lat i, moim zdaniem, powinna była odznaczać się większym rozsądkiem, to znaczy: albo nie kupować wisiorka za pieniądze przeznaczone na bilet kolejowy, albo zorientować się, że Ostróda to nie Iława. Ale ładnej dziewczynie łatwo się wybacza brak rozsądku, a ona była naprawdę bardzo ładna. Wysoka, szczupła, smagła brunetka z włosami przyciętymi na pazia. Nosiła długą, bardzo kolorową spódnicę w wielkie słoneczniki i śliczną, ręcznie haftowaną bluzeczkę. Już samo to, że nie miała na sobie połatanych i powycieranych dżinsów oraz powyciąganego swetra albo ortalionowej kurteczki — budziło moją sympatię. A że jestem wrażliwy na urodę kobiecą i serce mam czułe na ludzkie kłopoty, po chwili namysłu chrząknąłem głośno i oświadczyłem:
— Właśnie jem kolację. Jeśli pani jest głodna i chce się napić herbaty, to proszę wstąpić na łajbę.
Zawahała się. Obrzuciła mnie i mój jacht uważnym spojrzeniem. Zapewne matka niejednokrotnie ją ostrzegała, aby nie przyjmowała zaproszeń od mężczyzn, których nie zna.
— Pan mieszka sam? — zapytała ostrożnie.
— Jestem kapitanem — powiedziałem z dumą. — Ale moja załoga nie zgłosiła się dziś na jacht. Nie wiem, co się stało. Może spóźnili się na pociąg?
Zdecydowała się. Bo i cóż jej mogło grozić? Jacht stał w dość ludnym miejscu, w samym sercu miasta. Podjęła ogromną walizę i ostrożnie, w swych delikatnych, raczej balowych pantofelkach, zrobiła krok na pokład dziobowy jachtu.
— Och! — zawołała z odrobiną przestrachu, gdy jachtem lekko zakołysało. Ale wolną ręką chwyciła się stalowej liny, topsztagu, i odważnie postawiła drugą nogę na pokład.
Chciałem jej pomóc, wziąć od niej walizkę, lecz stwierdziła:
— Nie, nie, dziękuję. Nie jestem taką niezdarą, na jaką być może wyglądam.
— Wygląda pani na damę — powiedziałem szczerze. — I nawet trochę się dziwię, że podróżowała pani autostopem.
— Bo jestem lekkomyślna — przyznała się.
Otworzyłem przed dziewczyną drzwi kabiny i wskazałem jej miejsce na koi, tuż obok stolika, który rozkładałem na skrzyni mieczowej jachtu.
Podałem kubek gorącej herbaty, kilka kromek chleba posmarowanych smalcem i usiadłem naprzeciwko niej, na drugiej koi.
Jadła z ogromnym apetytem, w milczeniu rozglądając się po kabinie.
— Ładnie tu — stwierdziła, gdy skończyła jeść. — Ile osób może mieszkać na tym jachcie?
— W kabinie tylko dwie, bo tu, jak pani widzi, są tylko dwie koje. Natomiast w kokpicie, zauważyła pani pewnie, są przy burtach takie szerokie ławy, a raczej skrzynie. Otóż w tych skrzyniach kryją się materace i śpiwory. Rozkłada się materac na wieku skrzyni i śpi. W ten sposób mieszkać tu mogą aż cztery osoby.
— A jeśli pada deszcz, to tamci mokną.
— W achterpiku leży płachta brezentowa. Narzuca się ją na bom, tworząc coś w rodzaju namiotu.
Była wszystkiego bardzo ciekawa. Zauważyła, że ściany przy kojach zabudowane są przeróżnymi szafkami. Zaczęła je otwierać, zaglądać do wnętrza.
— O, ma pan radio! — ucieszyła się.
— Tak. Ale nie lubię hałasu — stwierdziłem sucho.
— A tu co jest? — otworzyła inną szafkę.
— To bardzo ważne moje papiery.
— A tutaj ma pan książki? O, przeważnie wiersze — zdziwiła się. — Pan lubi poezję.
— To poezja ludowa Warmii i Mazur. Teraz się nią trochę interesuję — uciąłem, nie chcąc się wdawać w dłuższe wyjaśnienia.
Za bulajami jachtu zapadała już noc. Świeciły latarnie uliczne na drodze do mostu i po drugiej stronie jeziora, na skwerze przy pomniku Stefana Żeromskiego.
— Jak panu na imię? — zapytała.
— Tomasz. A pani?
— Czy to nie wszystko jedno? — roześmiała się. — Przyjaciele nazywają mnie Bajeczką. Bardzo lubię, gdy się w ten sposób do mnie zwracają.
— Bajeczka — powtórzyłem, z przyjemnością obserwując ładne rysy jej twarzy, pięknie haftowaną bluzkę i długą śliczną spódnicę w ogromne słoneczniki.
— Strasznie się objadłam — oświadczyła nagle i wygodnie wyciągnęła się na koi, zrzucając z nóg pantofelki. — Niech pan sobie wyobrazi, że cały dzień spędziłam w podróży.
— Chyba nie ma pani zamiaru tutaj nocować? — powiedziałem.
— A dlaczego by nie? Przecież ma pan aż cztery wolne łóżka. A rano przypłynie motorówka i dostanę się na wyspę.
— No, tak — chrząknąłem zażenowany — ale czy to wypada, pani i ja, tylko we dwoje...
— Pan ma staroświeckie poglądy? — zapytała. — A może pan się mnie boi?
— Oczywiście, że nie — zaprotestowałem.
— Mam do pana zaufanie. Poezja czyni człowieka dobrym — stwierdziła z przekonaniem — a pan lubi wiersze. I może również sam je pisze?
— Nie — zaprzeczyłem. — Natomiast szukam człowieka, który napisał pewien bardzo piękny i interesujący wiersz. Nie wiem, jak się nazywa, ale posiadam informacje, że mieszka lub mieszkał w tej okolicy. Chciałbym go bliżej poznać.
— I od dawna szuka pan tego człowieka? — zapytała, dyskretnie poziewując.
— Od stycznia — stwierdziłem.
Roześmiała się cichutko i obrzuciła mnie wesołym spojrzeniem.
— Z czego się pani śmieje? — naburmuszyłem się. — Uważa mnie pani za dziwaka?
— O, nie, nie dlatego — spoważniała. — Po prostu śmieszna wydała mi się myśl, że pan, człowiek na pewno inteligentny, od stycznia szuka jakiegoś poety i do tej pory go pan nie znalazł. Coś mi tu nie pasuje.
Wzruszyłem ramionami.
— To nie jest takie proste. Powiem pani jeszcze, że nie sam go szukam, jest nas parę osób. Właśnie na nich tu czekam. Mieli dziś przyjechać z Warszawy, zupełnie nie rozumiem, dlaczego ich nie ma.
— Może im się odwidziało wspólne poszukiwanie poety? Mają ciekawsze zajęcia? — powiedziała.
— Pani się myli. To są wprawdzie bardzo różni ludzie, ale ta sprawa bardzo nas z sobą związała. Nie wierzę, aby nagle zrezygnowali z poszukiwań i nawet mnie o tym nie powiadomili. Ten rejs, który miał się dziś rozpocząć, w gruncie rzeczy zorganizowałem tylko dla nich. Wierzę, że poprzez poezję ludzie mogą odnaleźć siebie samych, uczynić swoje życie sensowniejszym, ciekawszym.
— Bardzo pięknie pan mówi — westchnęła, znowu ziewając dyskretnie. — Ale to musiałaby być naprawdę wspaniała poezja. Czy może mi pan pokazać ów wiersz?
Sięgnąłem do szafki nad koją, wyjąłem papierową teczkę, a z niej — przepisany na maszynie wiersz. Podałem go dziewczynie, a ona zbliżyła kartkę do palącej się pod sufitem bateryjnej lampki i czytała chwilę w milczeniu. Potem przeczytała głośno te zwrotki, które jej się najbardziej spodobały.
Ojczyzno moja, ponad tonią
żurawi zwątpień krzyk jesieni.
Do starych gniazd dostępu bronią
trzcin szable. Aż się los odmieni.
I znowu polski rycerz dumnie
podejmie złotą rękawicę.
Widziałem ją w blaszanej trumnie,
gdzie wróg rozbitą miał przyłbicę.
I wy wrócicie tu łabędziem
w łopocie żagli białych skrzydeł,
mój grób z brzozowym krzyżem będzie
jak z Grottgerowych malowideł.
— Jaki ten wiersz ma tytuł? — spytała.
— Nie ma tytułu. Sam go nazwałem: „Złota rękawica” — odrzekłem.
— I pan nie wie, kto go napisał?
— No właśnie! — ożywiłem się. — Wiadomo tylko, że autor mieszkał i być może jeszcze mieszka w tych okolicach.
— Czy tak trudno odnaleźć poetę? — zdziwiła się.
— Trudno, bo to nie był zawodowy poeta. Musimy pytać o niego we wszystkich wioskach nad tym jeziorem. Może był z zawodu cieślą jak Michał Kajka, a może rybakiem czy rolnikiem. To ludowy poeta, proszę pani.
Popatrzyła na mnie jak gdyby z nowym zaciekawieniem.
— Jest pan bardzo miłym, ciekawym i sympatycznym człowiekiem. Zapewne i pana przyjaciele są równie mili. Jaka szkoda, że się do nich nie zaliczam i że na Wielkiej Żuławie czeka na mnie mama.
— A może powie pani jutro swojej mamie, że spędzi wczasy na jachcie? Będą dwie panie, trzynastoletni chłopiec i ja. Myślę, że wygospodarowalibyśmy miejsce do spania i dla pani. To będzie wspaniała przygoda — rzekłem z nadzieją w głosie.
Wyraz niechęci nagle pojawił się na jej ładnej, smagłej twarzy.
— Nie lubię przygód. Przeżyłam kilka i nie pozostawiły mi przyjemnych wspomnień. Myślę też, że nie nadaję się do koczowniczego życia na jachcie. Mam dwadzieścia dwa lata i jedynym moim wielkim marzeniem jest mieć własne mieszkanie, pokój z kuchnią, gdzie mogłabym gotować obiady dla kogoś bardzo miłego, sympatycznego, kogoś, kto poważnie traktuje życie. Nie mam wielkich życiowych celów i ambicji, proszę pana. A raczej: powoli przestaję je mieć. Pan zaś — stwierdziła — jest dorosłym mężczyzną z duszą chłopca, który uwielbia przygody. To nie mój typ. Proszę się nie obrazić, ale nawet nie lubię tego rodzaju ludzi.
Zrobiło mi się przykro.
— Dobranoc — powiedziałem. — Życzę miłych snów.
I wycofałem się z kabiny, zamykając za sobą drzwiczki.
— Dobranoc — usłyszałem głos Bajeczki.
Rozłożyłem materac na drewnianej ławie i wśliznąłem się do śpiwora. Nad głową miałem żagiel zwinięty na bomie, który leżał na dwunożnym, podobnym do cyrkla, wsporniku. A wyżej było niebo pełne gwiazd.
Noc zapadła ciepła, ale męczył mnie hałas. Na pobliskiej ulicy ciągle jeździły samochody, od strony restauracji „Czapla” dochodził nieustanny gwar głosów i śpiewy, na jeziorze, mimo późnej pory, warczały głośno ślizgacze. I na dodatek to mdłe, trupie światło jarzeniówek, odbijających się w czarnej toni.
W uszy wsadziłem sobie woskowe kulki, aby odgrodzić się od hałasu. I chyba zaraz zasnąłem, przez chwilę tylko rozmyślając o dziewczynie, która kazała się nazywać Bajeczką. Twierdziła, że nie lubi przygód, a jednocześnie tak lekkomyślnie pieniądze przeznaczone, na bilet kolejowy wydała na kupno pozłacanego serduszka. Sprawiała wrażenie sprytnej, inteligentnej, a pozwoliła, aby ją oszukano, wysiadła w Ostródzie myśląc, że to Iława...
Obudziłem się o piątej rano, słońce świeciło mi prosto w twarz. Jachtem kołysało, ktoś wszedł na pokład dziobowy.
Zerwałem się z posłania i zobaczyłem Kikę.
— Ładnie nas pan urządził, panie Tomaszu — powiedziała z pretensją w głosie, tupiąc gumiakami na sklejce pokładu.
— Psssst — syknąłem i wskazałem na drzwi kabiny. — Tam jest pewna dziewczyna. Śpi. Jeszcze za wcześnie, żeby ją budzić.
Ale Kika nie myślała zachowywać się cicho. Wiadomość o dziewczynie powiększyła jej pretensje.
— Mogłam się była tego domyślić — oświadczyła z goryczą. — Kompletuje pan sobie nową załogę, a z nas pan zrezygnował.
— Nie gadaj głupstw — rzekłem. — Wczorajszy dzień straciłem czekając na was tutaj w tym okropnym miejscu. A wy nie raczyliście się zjawić.
Kika ze złością rzuciła plecak na podłogę jachtu. Była osóbką bardzo młodą, ale energiczną i samodzielną. A także przekorną. Wiedziała na przykład, że nie lubię dżinsów, i pewnie właśnie dlatego ubrała się w stare, połatane dżinsy i gruby czarny sweter. Na jasnych, krótko przyciętych włosach miała czapkę z teksasu. Była ładna, ale ten strój sprawiał, że wydawała się brzydka.
— Co też pan opowiada — spojrzała na mnie wyzywająco, ujmując się pod boki. — Przysłał pan do nas telegramy, że odwołuje pan rejs i przesuwa go na późniejszy termin. Pani Księżyc i Psycholog rozpakowali plecaki, ale ja miałam już wykupiony bilet i zdecydowałam się wyjechać. Pomyślałam, że jeśli nie spotkam pana, to zabiorę się na „Notosa”, bo on już od dwóch dni żegluje po Jezioraku.
— Telegram? Nie wysyłałem żadnego telegramu. O czym ty mówisz, Kika?
Nareszcie wylazłem ze śpiwora, ale w pidżamie, z nie ogoloną twarzą czułem się nieswojo. Byłem zaspany i trochę nieprzytomny.
— Niech pan wyjmie kulkę woskową z lewego ucha — zwróciła mi uwagę. — Coś mi się zdaje, że moje słowa do pana nie docierają. Dostaliśmy telegram, że rejs przesuwa pan na późniejszy termin. Słyszy pan, co powiedziałam?
— Słyszę. Ale nie wysyłałem żadnego telegramu.
Z kieszeni spodni wyjęła kartkę i podała mi ją bez słowa.
Przeczytałem:
Rejs przesuwam o kilka dni. Nie przyjeżdżajcie. Czekajcie na wiadomość.
Tomasz
Zmiąłem telegram i rzuciłem go na dno kokpitu. Ale po sekundzie podniosłem, rozprostowałem i obejrzałem dokładniej.
— To nie ja go wysłałem — oświadczyłem jeszcze raz. — Ale nadany został z Iławy przedwczoraj wieczorem, to jest w tym samym czasie, gdy i ja tutaj przypłynąłem i przycumowałem. Ktoś chciał nam pomieszać szyki i opóźnić rejs.
— To nie pan wysłał ten telegram? — Dziewczyna aż przysiadła z wrażenia. — W takim razie powinien pan natychmiast zadzwonić do Warszawy, do Pani Księżyc, i wyjaśnić całą sprawę. Jak pan sądzi, czy tego głupiego kawału nie zrobił nam ktoś z „Notosa”? Bo komu innemu może zależeć na tym, aby utrudnić nasze poszukiwania?
Przecząco pokręciłem głową.
— Nie posądzam o to nikogo z „Notosa”. Ale przecież mówiłem wam wiele razy, że mamy nie tylko konkurentów, lecz i przeciwników. Od samego początku ktoś nam psuje szyki.
Poczułem przypływ energii, jak zwykle, gdy wyłaniała się poważniejsza trudność.
— Obudź tę dziewczynę — rozkazałem Kice — i róbcie śniadanie, bo na pewno jesteś głodna. A ja ogolę się i zaraz pobiegnę na pocztę.
Kika otworzyła drzwi kabiny i gwizdnęła głośno.
— Czy pan jeszcze śni, Panie Samochodzik? — zapytała z ironią. — Przecież tu nie ma żadnej dziewczyny.
— Nie ma Bajeczki? — zdumiałem się.
— Jakiej bajeczki?
— No, Bajeczki.
Zajrzałem do kabiny i stwierdziłem, że koja, na której wczoraj położyła się tamta dziewczyna, jest pusta. Zniknęła także walizka, z którą Bajeczka przyszła na jacht.
— Co pan opowiada jakieś bajeczki? — Kika patrzyła na mnie, jak patrzy się na kogoś, kto stracił rozum.
— Chciała, żeby ją nazywać Bajeczką — bezradnie rozłożyłem ręce i miałem chyba bardzo głupią minę. — Była bardzo ładna, w haftowanej bluzeczce i w spódnicy w duże słoneczniki. Spóźniła się na motorówkę i poprosiła, żebym ją przenocował na jachcie. Zjedliśmy razem kolację, potem trochę rozmawialiśmy o poezji...
— O „Złotej rękawicy”? — pokiwała głową Kika. — I pan dał się pociągnąć za język, prawda?
— Tak. Ale...
— Nie ma żadnego „ale”. Ta dziewczyna została przez kogoś wysłana i zrobiła pana w konia.
— Proszę cię, przestań używać tego okropnego żargonu — poprosiłem.
— Powiem krótko: dał się pan nabrać na Bajeczkę, panie Samochodzik. Wszyscy wiedzą, że lubi pan dziewczyny w powiewnych kolorowych spódnicach i haftowanych bluzeczkach. I ona właśnie tak wyglądała, prawda?
— Tak — westchnąłem.
— Serce Pana Samochodzika natychmiast stopniało — szydziła Kika — i bez cienia podejrzeń przyjął dziewczynę na jacht, wtajemniczył we wszystkie nasze sprawy. A gdy Pan Samochodzik spał, dziewczyna zniknęła bez śladu. O, przepraszam, ślad pozostawiła...
Kika wsunęła się do kabiny i zdjęła coś z koi, na której spała Bajeczka.
— Proszę... — podała mi z triumfujące miną to „coś”.
Była to skórzana rękawica pomalowana na złoty kolor.
— Złota rękawica... — mruknąłem.
— Czy rozumie pan coś z tego?
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]